Świętość nie oszałamia wielkością ani nie poraża blaskiem.
Moją pierwszą reakcją na film „Popiełuszko” w reżyserii R. Wieczyńskiego była myśl – przejmująco prawdziwy film. Prawdziwy nie dlatego, że wpleciono weń dokumentalne wstawki, a prymasa Glempa zagrał sam prymas Glemp. Wstrząsającą prawdę tego filmu tworzą zarówno szczegóły, jak i generalia. Nie znam przebiegu wszystkich wydarzeń z autopsji, ale pamiętam tamte lata, swoje przeżycia, emocje, konteksty. Nie ma cienia fałszu w scenach strajku, w szturmie ZOMO na Hutę Warszawa, w rozpędzaniu manifestacji, w atmosferze Mszy odprawianych przez ks. Jerzego w kościele św. Stanisława Kostki. Lecz prawda, która porusza naprawdę głęboko, tkwi w wizji reżysera. Postaci z otoczenia ks. Jerzego są autentyczne, lecz znacznie ważniejszy jest sens tego, co dzieje się wokół niego. Film opowiada o zwykłych ludziach, przy pomocy których Bóg czyni wielkie rzeczy. A czyni to tak, że sami, nie wiedząc kiedy, zmieniają swoje zwyczajne życie w konsekwentne i coraz bardziej świadome dążenie do wolności i to pomimo, a może nawet z powodu tragedii, które dzieją się wokół nich. Prawda tego filmu tkwi nie tylko i nie przede wszystkim w jego dokumentacyjnej narracji, w kronice opowiadanych wydarzeń. Tragiczna śmierć Grzegorza Przemyka i ból jego matki, podrzucenie przez SB do mieszkania ks. Jerzego materiałów, które mają zaprowadzić go do więzienia „za politykę”, pierwsza pielgrzymka ludzi pracy w Częstochowie rekonstruują historię. Ale to, co najważniejsze, dzieje się w delikatnie zarysowanych i sugerowanych przez reżysera interpretacjach.
Widzimy ludzi rozpaczliwie szukających wspólnoty i organizacji, która mogłaby im zastąpić państwo, bo go nie mają. Jest tylko władza, która finguje oskarżenia i wytacza procesy uczciwym ludziom, śledzi, szpieguje i wymusza współpracę. Czasami nawet ci, którzy jej ulegają – czują się zobowiązani ostrzec tych, których zdradzili. Pomoc dla potrzebujących organizowana jest w kościołach, bo przecież państwa nie ma, a „władza” mnoży potrzebujących, ból i cierpienie. Do ks. Jerzego ludzie przychodzą nie tylko po wiarę i spowiedź, lecz także po pociechę, pomoc i radę w prozaicznych, codziennych i niecodziennych sprawach. Profesorowie, robotnicy, artyści i strażacy tworzą wspólnotę połączoną pragnieniem normalności; wolności, godności i uczciwości. I dlatego młody, zwyczajny ksiądz, który zaczął swoją drogę słowami: „Akurat jestem wolny” i poszedł odprawić Mszę dla strajkujących w Hucie robotników, odpowiada po kilku latach prymasowi Polski u końca swojej duszpasterskiej posługi: Nie mogę zdradzić ludzi. A to znaczy także – nie mogę zdradzić Boga. Kolejna prawda filmu przypomina źródła walki o wolność. Biografia Popiełuszki zaczyna się na Podlasiu symboliczną sceną leśnej strzelaniny między niepodległościowym podziemiem a władzą, która zwała ich bandytami. Dzięki „Atlasowi Polskiego Podziemia Niepodległościowego 1944–1956”, wydanemu przez IPN, wiemy, że Lubelskie, Świętokrzyskie i Podlaskie „dobrze zasłużyły sobie” na los najbiedniejszych regionów PRL. Władza nie kierowała pieniędzy tam, gdzie najdłużej prowadzono beznadziejną walkę z komuną. Podobnie ważne są sceny z wojskowej jednostki w Bartoszycach z lat 1966–1968, bo przypominają prawdziwe oblicze gomułkowskiej sielanki. Seminarzystów powołanych do wojska upokarzano programowo i metodycznie. W 1968 roku nie tylko na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego władza brutalnie rozprawiała się z niepokornymi.
Jest w filmie także prawda o hierarchach Kościoła, którzy nie zawsze rozumieli znaczenie duszpasterskiej, a nie (!) politycznej posługi kapelanów „Solidarności” w środowiskach robotniczych. R. Wieczyński bardzo delikatnie i zarazem przenikliwie pokazał, jak prowadzenie przez hierarchów Kościoła negocjacji z władzą „na górze”, co przecież było namiastką polityki, oddalało niektórych spośród nich od „dołów”. Nawet prymas Glemp w scenie rozmowy z ks. Popiełuszką zdaje się nie rozumieć, jak bardzo w tamtych czasach społeczeństwo potrzebowało nie tylko „swojego” prymasa i biskupów, lecz także, a może nawet przede wszystkim „swoich” księży. A ci nie „politykowali” (a jeśli, to znacznie mniej niż ich przełożeni), lecz byli duszpasterzami ludzi spragnionych chrześcijańskiej wiary, nadziei i miłości. Jest w filmie prawda o robotnikach, którzy chronili swojego księdza, jak potrafili, gdy osaczała go Służba Bezpieczeństwa. Założyli mu w oknach kraty, pełnili dyżury, a kiedy ich duszpasterz został zamordowany – z bólem przyznali – nie upilnowaliśmy go... Ratować swojego księdza próbowali także intelektualiści – interweniując u prymasa i sugerując – a jakże – wyjazd za granicę. Zdawali się nie rozumieć, że tego ks. Jerzy nie mógł uczynić tym, którzy mu zawierzyli – i – nie uczynił. I jest w filmie najważniejsza prawda o tajemnicy księdza, który dojrzewa do świętości wśród tłumów ludzi, a jednak w samotności i łączności – z Bogiem. W modlitwie szuka i znajduje odpowiedzi na brak zrozumienia wśród najbliższych i przełożonych. Tę najważniejszą prawdę o człowieku, który stopniowo odkrywa, że czeka go próba wiary, genialnie zagrał Adam Woronowicz. Przekonał widzów, że świętość nie oszałamia wielkością ani nie poraża blaskiem, jest skromna, zwyczajna i cicha, także wtedy, gdy otoczona tłumem. Prawdziwy, wielki film, którego reżyser znalazł w sobie dość wolności i odwagi, by zrobić go „po swojemu”. Dziękuję.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Fedyszak-Radziejowska, doktor socjologii, pracownik Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN