Bohaterowie Peerelu rządzą na ulicach
Nazwy ulic są jak literatura: układają się w historie, tworzą ciągi przymiotników i nazwisk, z których każde odsyła do konkretnej tradycji. Miasto z pięknie nazwanymi ulicami jest jak pisana na bieżąco księga ludzkich losów, do której zaglądamy z wypiekami na twarzy, czując się przez chwilę nie tylko jej czytelnikami, ale i potencjalnymi bohaterami. Któż nie odczuwa specyficznej, literackiej nostalgii, spacerując ulicami Schopenhauera, Dostojewskiego czy Schulza? I na odwrót: literatura często sięga do topograficznego skarbca, wyciągając z niego tak zwane wielkie metafory. „Ulica Mandelsztama” Jarosława Mar-ka Rymkiewicza, „Ulica Reformacka” Janusza Drzewuckiego, „Ulica Ogrodowa” Adama Ziemianina, „Ulica Gnostycka” Mariusza Grzebalskiego – to tylko cztery przykłady tytułów całych tomów poetyckich, a ile powstało w ostatnich latach podobnie zatytułowanych wierszy! Magia nazw ulic wzmaga się, kiedy mamy do czynienia z miastami-księgami o zmiennej tożsamości kulturowej, pełnymi przemianowanych ulic, na przykład z Lindenstrasse na Tuwima albo ze Steffenweg na Batorego. Takie miasta jawią się jako księgi przetłumaczone. Iluż to współczesnych pisarzy budowało swe powieści, ślęcząc nad starymi, niemieckojęzycznymi planami Gdańska czy Wrocławia?
Są zresztą i tacy, którzy z powodzeniem obchodzą się bez planów. Umberto Eco z pewnością napisałby wspaniałą powieść o mieście--księdze, wywodząc nazwy ulic z własnej pamięci i wyobraźni. Mnie musi wystarczyć internetowa książka kodów, zaopatrzona w wygodną funkcję „szukaj”. Pomińmy w tym miejscu nazwy brzmiące poetycko – wszystkie te Jesienne i Zimowe, Betlejemskie i Kalwaryjskie, Zielone i Pomarańczowe, Grabowe i Wrzosowe. Ładne określenia, ale pora przyjrzeć się, jak w nazwach naszych ulic odbija się historia i kultura. Dla tych, którzy narzekają na przerost motywów patriotycznych i sakralnych, rozdrażnieni ilością ulic Armii Krajowej i Jana Pawła II, mam miłą wiadomość: wasz świat wcale nie skończył się po 1989 roku, przeciwnie: trzyma się ziemi równie mocno jak postkomuniści życia publicznego. Rymkiewiczowskiej ulicy Osipa Mandelsztama nie ma w żadnym polskim mieście. Jest za to kilkanaście ulic rewolucyjnego poety Włodzimierza Majakowskiego, głównie na Śląsku, który wydaje się enklawą skompromitowanych przez historię nazwisk. Nikt nie czci tu dziś, co prawda, Stalina i Lenina, ale już Karol Marks ma swoje ulice w Gliwicach i Wodzisławiu Śląskim. Ulicą Fryderyka Engelsa przechadzają się mieszkańcy Mikołowa, w Dąbrowie Górniczej na przydrożnych tabliczkach widnieje nazwisko Juliana Marchlewskiego, a w Gliwicach można powspominać stare czasy, spiesząc do roboty ulicą Władysława Gomułki. Trochę przykro, że nigdzie nie ma ulicy Edwarda Gierka, postaci – bądź co bądź – pomnikowej, o czym świadczą jego liczne popiersia, instalowane dziś w prywatnych ogródkach.
Na szczęście w Łodzi i Poznaniu zachowały się ulice kongijskiego działacza komunistycznego Patrice’a Lumumby, a w kilkunastu innych miastach nadal czci się przedstawicieli klasy robotniczej: Brygadzistów, Monterów, Spawaczy, Betoniarzy, Dekarzy i Mechaników, oraz reprezentantów inteligencji twórczej: Literatów (Gliwice, Katowice) i Szachistów (Wrocław). Nie do pozazdroszczenia jest los gdańszczan, którzy codziennie gnają samochodem ulicą Radarową. Czas zamętu związanego z tak zwaną „transformacją ustrojową” przetrwały wreszcie odwołania do ludowej awangardy: Przodowników Pracy (między innymi Bydgoszcz i Łódź) i Młodych Techników (Wrocław). Palmę pierwszeństwa wśród miast wiernych socjalistycznej tradycji zdecydowanie dzierży jednak Ińsko w województwie zachodniopomorskim, gdzie do dzisiaj stacjonuje Armia Czerwona. Przynajmniej na blaszanej tabliczce. Świetnie czują się też w III RP komunistyczni pisarze. W Opolu mamy ulicę Ilii Erenburga, a ulic sygnowanych nazwiskiem Władysława Broniewskiego jest w Polsce kilkadziesiąt. Nie może się z nim równać ani Zbigniew Herbert (zaledwie cztery ulice), ani – tym bardziej – Józef Mackiewicz (to i tak cud, że jedną ze swoich ulic poświęcili mu krakowianie).
Długotrwałe przywiązanie do historii Peerelu świadczy niewątpliwie o swoistym konserwatyzmie Polaków. Gdybyśmy na nowo spisali uliczną historię Polski, wielu z nas prawdopodobnie zgubiłoby się w rodzinnym mieście. Choć cenię sobie postawę „kroczenia po śladach”, nie chciałbym jednak mieszkać przy ulicy Armii Czerwonej czy Karola Marksa. Gdybym musiał wybierać spośród ulic o oryginalnych nazwach, zdecydowałbym się raczej na ulicę Przykrą (Zabrze), Śmieszną (Warszawa), Brudną (Radom) albo Dziwną (Szczecin). A ostatecznie choćby na ulicę Pszczółki Mai (Olsztyn). To nic, że moi korespondenci pękaliby ze śmiechu, wypisując mój nowy adres na świątecznych kartkach. Mimo wszystko lepiej występować w komedii absurdu niż w sowieckim filmie propagandowym, który dziś wydaje się trochę śmieszniejszy niż ćwierć wieku temu. Ale straszy tak samo.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Wencel, poeta, publicysta pisma "44"