Nie wstydźmy się archaicznych narzędzi i drewna cedrowego
Widzieli państwo film Toma Shadyaca „Evan Almigh-ty”? Całkiem przyjemna komedia z dającym do myślenia morałem. Oto świeżo wybrany kongresman Evan Baxter wraz z żoną i trzema synami przeprowadza się z Buffalo do olbrzymiego domu na przedmieściach Huntsville w Wirginii. Jak przystało na republikanina, modli się do Boga, żeby pomógł mu zmienić świat. Stwórca odpowiada na tę prośbę bardzo szybko, ale nie do końca tak, jak chciałby Evan: każe politykowi porzucić obowiązki w Kongresie i zająć się budową arki.
Współczesny Noe przystępuje do roboty zaopatrzony w zestaw archaicznych narzędzi i podręcznik „Budowanie arki dla opornych”. Media mają ubaw, obserwując, jak wymuskany kongresman stopniowo zmienia się w dziwaka z brodą i długimi włosami. Kiedy jednak nadciągają chmury i kruszy się tama na jeziorze, to Evan triumfuje. Potop okazuje się wprawdzie mniej groźny niż jego biblijna wersja, ale trwa wystarczająco długo, by przetransportować arkę pod budynek Kongresu i udaremnić intrygę szykowaną przez skorumpowanych polityków.
Wody potopu
Nie trzeba być specjalnym erudytą, by zauważyć, że scenariusz filmu jak ulał pasuje do sytuacji we współczesnej polskiej kulturze. Przez lata mieliśmy do czynienia z twórcami, którzy chętnie aspirowali do roli autorytetów politycznych czy moralnych. Konsekwentnie budowali „olbrzymie domy”, żeby zrealizować własny plan na zmienianie świata. Dość wymienić takie nazwiska jak Czesław Miłosz, Andrzej Szczypiorski czy Stanisław Lem. W latach 90. ubiegłego wieku, kiedy w życiu publicznym rozdawał karty Adam Michnik, wydawało się, że ta hierarchia jest nie do ruszenia. Ale wtedy nadszedł potop w postaci popkultury i zalał wszystkie rodzime salony. W epoce Dody Elektrody uprawiający tradycyjne mentorstwo pisarze stracili moc wpływania na świadomość Polaków. Choć nadal stawiali naiwne diagnozy społeczne i podpisywali listy protestacyjne, powszechnie uznano ich za nudziarzy.
Świadomość potopu uporczywie towarzyszyła mi podczas lektury tekstu Jarosława Jakubowskiego („Bez prawej nogi”, GN nr 23 z 10.06.2007). Teza, jakoby we współczesnej polskiej kulturze dominowały „środowiska lewicowo-liberalne”, wydała mi się mocno przeterminowana, bo przecież nie ma już żadnych „środowisk”, jest tylko popkultura. A ta nie zna się na ideologii, lecz zalewa wszystko jak leci. Jeśli na jej powierzchni utrzymują się książki twórców politycznie poprawnych w stylu Michała Witkowskiego, Wojciecha Kuczoka czy Doroty Masłowskiej, to dlatego, że są wystarczająco lekkie, a nie „lewicowo-liberalne”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Wencel, poeata, publicysta, redaktor "Frondy"