Dziewczyny, nie wychodźcie za panów na literkę 'p'!
Źle się dzieje w państwie duńskim, jeszcze gorzej w państwie polskim. Jak donosi „Dziennik”, po niedawnej premierze jednoaktówek Samuela Becketta w krakowskim Teatrze Słowackiego doszło do mordobicia. Krytyk literacki, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego Michał Paweł Markowski miał uderzyć w twarz znanego pisarza, tłumacza i reżysera teatralnego Antoniego Liberę.
Jeśli to prawda, nic w Krakowie nie będzie już takie jak dawniej. W teatrach zaroi się od kiboli Wisły i Cracovii, dzwon Zygmunta zamilknie na zawsze, a gołębie odlecą do pobliskich Katowic i będą przechadzać się po parapetach redakcji „Gościa Niedzielnego”, umilając pracę ludziom o gołębich sercach. Producenci piwa, których produkty od lat przegrywały pod Wawelem z wytrawnymi winami, nareszcie pozwolą sobie na szyderczą reklamę: „Krakowowi gratulujemy profesorów!”, a tanie linie lotnicze otwarcie skierują swoją ofertę do miłośników mocnych wrażeń: „Leć do miasta profesora Markowskiego. Gwarantujemy wszystko z wyjątkiem powrotu”. Na oczach milionów Polaków mit Krakowa jako stolicy rodzimej kultury runie jak domek z kart Piatnika (królewska talia „Polonia”) i nikt nie zdoła poskładać go na nowo.
Kwestia honoru
Zanim jednak to nastąpi, warto poznać motywy, które kierowały krewkim krytykiem literackim podczas jego akcji w teatrze. Otóż nieco wcześniej na łamach „Tygodnika Powszechnego” Markowski przedstawił Liberę jako straszliwego bufona, który zajmuje się głównie odmienianiem przez przypadki słówka „ja”. A ponieważ bohaterowi felietonu taka wizja się nie spodobała, profesor ukarał go dodatkowo ciosem w szczękę. Powiedzą państwo: – Biedny Libera. Owszem, biedny. Ale mnie w całym tym zamieszaniu z pogranicza baśni i kryminału najbardziej żal innej postaci.
Markowski twierdzi mianowicie, że bijąc pisarza, bronił honoru swojej żony, którą ten miał posądzić o współautorstwo feralnego tekstu. Żona zarzeka się wprawdzie, że nic o zamiarach męża nie wiedziała, a felieton przeczytała z przykrością, gdyż z Liberą łączy ją praca w teatrze. Ale kto słucha wyjaśnień kobiety, kiedy w grę wchodzi rywalizacja prawdziwych mężczyzn? Tak czy inaczej pisarz dostał w twarz i honor pani Markowskiej został uratowany. Szkoda tylko, że porywczy profesor niezwłocznie po ataku oddalił się z miejsca zdarzenia, pozostawiając wstrząśniętą żonę pod opieką wroga, który po opatrzeniu ran przystąpił do jej pocieszania. Markowski był już wtedy na Plantach, a może i dalej, niechybnie ciesząc się z perspektywy namaszczenia na polskiego Che Guevarę.
Nie wiem, co dokładnie zdarzyło się w Teatrze Słowackiego. Biorę pod uwagę i taką możliwość, że historia została zmyślona przez pisarza i profesora, którzy za kilka tygodni triumfalnie obwieszczą nam, że pragnęli rozruszać skostniałe życie kulturalne, a przy okazji udowodnić głupotę mediów. Niezależnie od epilogu nachodzą mnie jednak smutne refleksje natury obyczajowej.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Wencel, poeta, publicysta, redaktor 'Frondy'