Nie wysyłajmy Boga na zasiłek dla bezrobotnych.
Upadek z wysokiego konia boli najbardziej. Niedawno przekonał się o tym Mel Gibson, który podczas jazdy swoim lexusem po autostradzie w Malibu został zatrzymany za przekroczenie prędkości. Pewnie skończyłoby się na mandacie, gdyby nie fakt, że znany aktor i reżyser prowadził po pijanemu. Na nic zdały się rokowania pokojowe, w trakcie których Mel zwrócił się do policjantki per „słodkie cycki”, a jej koledze w mundurze pochwalił się swoimi wpływami i obiecał wyrównanie rachunków. Funkcjonariusze spokojnie wysłuchali opinii Gibsona, że to Żydzi są odpowiedzialni za wszystkie wojny na świecie, po czym wpakowali go do wozu i odwieźli do aresztu.
Katolicki superman
Lexus osiąga moc ponad 300 koni mechanicznych, ale pisząc o wysokim koniu, mam na myśli raczej pozycję Mela na współczesnym areopagu. Dla wielu chrześcijan gwiazdor Hollywoodu był bowiem dotąd alfą, omegą, hymnem, kolędą i innymi symbolami nieomylności, o których śpiewała kiedyś Krystyna Prońko w piosence „Jesteś lekiem na całe zło”. Po premierze „Pasji” nawet starsze panie z kółek różańcowych uśmiechały się na widok wczorajszego Mad Maxa, widząc w nim kandydata na ołtarze. Cóż, trzeba przyznać, że Gibson w wersji katolickiego supermana prezentował się nader korzystnie: jako przykładny ojciec i mąż, obrońca tradycyjnych wartości, a do tego przystojny i inteligentny mężczyzna. Trudno było znaleźć wśród osób publicznych lepszy wzór do naśladowania dla naszych zbuntowanych dzieci.
Aż tu nagle klops. Okazuje się, że Mel grzeszy jak my wszyscy. Co więcej, jego zachowanie na autostradzie w Malibu było nie tyle jednorazowym wybrykiem, ile skutkiem powrotu do nałogu alkoholowego, z którym Gibson zmagał się także w przeszłości. Kiedy nazajutrz po feralnym zdarzeniu aktor przeprosił za swoje antysemickie teksty i przyznał, że podjął terapię odwykową, na chrześcijańskich forach natychmiast posypały się komentarze zawiedzionych melofanów. – Nikomu już nie można ufać – pisały katolickie ciotki-klotki. Nie tylko te płci pięknej.
Wykonać normę
Szczerze mówiąc, nie dziwię się podobnym reakcjom, bo wiem, jak działa projektor religijnych złudzeń. Z autopsji. Przez wiele lat wyświetlałem na ścianie mojego pokoju film o drodze do zbawienia, w którym Mel Gibson grał jedną z głównych ról. Ja byłem statystą. Scenariusz zakładał, że chrześcijaństwo realizuje się przede wszystkim w pracy nad sobą. Aktorzy nosili czyste kołnierzyki, pili wyłącznie coca-colę i nigdy nie mówili „słodkie cycki”. W gronie statystów zazdrościliśmy im pewności zbawienia, bo jeśli oni wyrabiali sto procent moralnej normy, nam z trudem udawało się wykonać czterdzieści. Dzięki ich istnieniu mieliśmy jednak argument, którym można było zaginać religijnych sceptyków. – Może nie jestem święty – przekonywaliśmy – ale popatrzcie na Gibsona. Facet żyje jak Pan Bóg przykazał. Ja też kiedyś będę taki!
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Wencel, poeta, publicysta, redaktor 'Frondy'