Do Kijowa w końcu dotarli prezydent Francji i kanclerz Niemiec. „W końcu” nie dlatego, że kolejka była długa i trzeba było odstać swoje na granicy.
Owszem, liderzy innych krajów i instytucji rzeczywiście w ostatnich tygodniach zorientowali się, że wyjazdy do Kijowa i wspólne zdjęcia z prezydentem Zełenskim są teraz trendy (choć ci, którzy ten trend zapoczątkowali – przywódcy Polski, Czech i Słowenii – byli z tego powodu początkowo wyśmiewani). Emmanuel Macron i Olaf Scholz nie pojechali tam jednak dlatego, że „w końcu” zrobiło się luźniej w napiętym kalendarzu ukraińskiego przywódcy. Wołodymyr Zełenski byłby gotowy pozmieniać swój grafik z godziny na godzinę, gdyby tylko obaj panowie liderzy zechcieli pofatygować się do Kijowa już w lutym czy marcu. To była najbardziej oczekiwana wizyta na Ukrainie. Zamiast tego mieliśmy do czynienia z serią niefortunnych zdarzeń i wypowiedzi. Najpierw Niemcy wprost mówili ambasadorowi Ukrainy w Berlinie, że „nie warto wam pomagać, bo to kwestia paru dni” (w sensie: spodziewanego zwycięstwa Rosji); później były obietnice dostawy lekkiej broni, która i tak „jakimś trafem” albo nie docierała na miejsce, albo docierały egzemplarze, które strach było brać do ręki; były wreszcie fatalne wypowiedzi prezydenta Francji, który przestrzegał przed „upokorzeniem Rosji” i o tym, że Ukraina będzie musiała zrzec się części swojego terytorium. Nie da się patrzeć na wizytę obu przywódców (wraz z nimi pojechali również przywódcy Włoch i Rumunii) bez tego kontekstu, właściwie balastu i plamy na wizerunku i honorze głównych rozgrywających w Unii. Bo to od Francji i Niemiec w dużej mierze mogłoby zależeć zwycięstwo Ukrainy. Tak jak od ich wieloletniej polityki zależało to, czy Rosja w ogóle odważy się na tak otwartą i brutalną agresję. I jeśli Macron i Scholz w końcu zdecydowali się na przyjazd do Kijowa, to z jednego powodu: obaj panowie rzeczywiście bardzo chcą jak najszybszego zakończenia tej wojny. Problem w tym, że z ich perspektywy przyspieszenie jest równoznaczne z częściową kapitulacją Ukrainy, czyli z jej zgodą na oddanie Putinowi przynajmniej Donbasu. Obaj przywódcy – ale też ich zaplecza polityczne i gospodarcze – jakby ciągle nie chcieli zrozumieć, że oddanie Putinowi choćby koniuszka palca będzie dla niego zachętą do sięgnięcia po całą rękę, a potem i resztę ciała. Próba nakłonienia do tego Ukrainy przez dwa najważniejsze państwa unijne to próba kupienia nie tyle pokoju, ile świętego spokoju na rok, może dwa. Jeśli za jedyny pozytywny akcent tej wizyty uznać deklarację Macrona i Scholza, że Ukraina otrzyma status kandydata do członkostwa w UE, to cena tej niewiele kosztującej obietnicy (status kandydata można mieć nawet przez kilkadziesiąt lat) wydaje się bardzo wysoka: przynajmniej częściowa kapitulacja przed Putinem. Prosty przepis na rozlanie się wojny na resztę Europy.•
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina