Jeśli przetłumaczyć ekonomiczne pojęcie „wzrost gospodarczy” na język polski, oznacza ono po prostu, że Polacy wyprodukowali w 2006 roku więcej dóbr i usług niż w latach poprzednich. GUS uważa nawet, że gospodarstwa domowe będą w 2007 roku w najlepszej kondycji od 10 lat.
Będziemy więcej kupować, więcej oszczędzać i generalnie – żyć na wyższej stopie. Pensje pójdą w górę o około jedną trzecią, mało tego – znacznie zwiększy się ich siła nabywcza, będziemy mogli więcej za nie kupić. Jeśli do tej pory za średnią płacę (około 1500 złotych) można było kupić 600 bochenków chleba miesięcznie, to teraz będzie ich 800. Rosnąca zamożność obywateli powinna z kolei przełożyć się na niższe wydatki socjalne z budżetu, a w perspektywie kilkunastu miesięcy – na spadek bezrobocia.
Najlepszym skutkiem wzrostu jest jednak, moim zdaniem, po prostu wzrost narodowego optymizmu, największy bodaj od okrągłego stołu. Polacy mocno uwierzyli, że ich życie będzie lepsze, a zatem – jak na to wskazują wszystkie znane prawidła psychologii – zrobią teraz wszystko, aby tak się stało. Ten mechanizm nazywa się samospełniającym się proroctwem: jeśli uwierzysz, że możesz coś zmienić, zaczynasz pracować więcej i ciężej, mieć lepsze pomysły. Efekt? Uznanie ze strony szefa, awans, podwyżka i rzeczywiście – zadowolenie.
To, co mnie naprawdę martwi, to fakt, że ów wysoki wzrost i cudowny narodowy optymizm zawdzięczamy, jak na razie, głównie dobremu wpływowi na gospodarkę akcesji do UE.
Tymczasem lis jeszcze nie jest w ogródku, nie przywitał się z gąską: brak reform finansów publicznych, górnictwa, służby zdrowia i edukacji, a przede wszystkim i rozrastający się do niebotycznych granic interwencjonizm państwa może sprawić, że – mimo wzrostu gospodarczego – Polska ostatecznie zaprzepaści swoją szansę na sukces.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Eliza Michalik - komentarz