Magda, córka bohaterów walczących z władzą ludową, urodziła się w więzieniu. Przez poronienie. Jej mama, pobita na przesłuchaniu przez ubeków, przy porodzie umarła.
Komuniści wpoili dziewczynce przekonanie, że jej rodzice to bandyci. – Uważałam ich za przestępców aż do końca lat 80. – wspomina dzisiaj Magdalena Zarzycka-Redwan, urodzona w 1949 roku w osnutym ponurą sławą stalinowskim więzieniu na Zamku w Lublinie. – Dopiero po upadku komunizmu zaczęłam szukać ludzi, którzy pamiętali moich rodziców i odkrywać rodzinną historię – dodaje.
Naboje w mące
Rodzice Magdaleny, czyli Stefania i Władysław Zarzyccy, mieszkali we wsi Kolonia Łuszczów niedaleko Lublina. Działali w podziemnej organizacji Wolność i Niezawisłość. WiN stawiało rozpaczliwy opór komunizmowi. Tak długo, aż Urząd Bezpieczeństwa wyłapał i wymordował prawie wszystkich. Tata Magdy był w WiN-ie kwatermistrzem. Organizował amunicję dla kolegów z „lasu” i przekazywał im pieniądze. Stefka była wysoka i bardzo ładna. Jej jasnoblond włosy układały się w fale. Władek był czarnowłosy, podobno przystojny. Dom Zarzyckich stał z dala od innych zabudowań. Z jednej strony podchodził pod niego las janowski, z drugiej las łuszczowski. Dom idealny dla kogoś, kto planował wywrotową działalność. – Rodzice kupili go pod koniec wojny od Niemca, który uciekał przed Armią Czerwoną. Nie wiem, dlaczego przyjechali właśnie tu z spod Opatowa na Kielecczyźnie. Prawdopodobnie już tam byli związani z ruchem oporu. Czy musieli stamtąd zniknąć, czy przyświecał im jakiś inny cel, nie wiem. Nie chcę gdybać – mówi Magdalena. Przez kilka miesięcy dom był dla żołnierzy WiN koszarami. – Ale później dostali rozkaz, że nie wolno im u nas stacjonować. Ojciec miał być daleko od „lasu”. Bo gdyby go zabrakło, „leśni” straciliby swoje najważniejsze oparcie w terenie. Więc tylko co jakiś czas spotykali się w naszym domu dowódcy – relacjonuje Magdalena.
Żołnierze WiN na Lubelszczyźnie mocno dali się komunistom we znaki. Także w Łuszczowie, wiosce Zarzyckich, w potyczce z oddziałem kapitana „Uskoka” z WiN-u zginęło w 1947 roku pięciu milicjantów i ormowców. – Moja siostra Marysia wspominała, że jeździła wtedy z mamą po amunicję do gwoździowni w Lublinie. Naboje były schowane na wozie w workach z mąką. Mama przez całe 13 kilometrów do domu gnała konie, aż były mokre. Ale ta „mąka” nigdy do domu nie dojechała, bo przedtem, w lesie, worki rozładowywali partyzanci – mówi Magdalena. Władek był prezesem związku chmielarskiego. Dlatego mógł bez przeszkód jeździć po całej okolicy w sprawach WiN. Kiedy zaczepiła go milicja, odpowiadał, że jeździ podpisywać umowy z plantatorami. – A jak pod nasz dom podjeżdżali łącznicy w taksówce, to ojciec tłumaczył sąsiadom, że „przyjechali ze związku chmielarskiego” – uśmiecha się Magdalena.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Przemysław Kucharczak