Młody Cygan chwycił ogromny akordeon. Cały dom zadudnił od pięknych głosów, żywiołowej muzyki i tańca. Rodzinka mogłaby założyć dochodową kapelę. Niestety, w cygańskiej osadzie w Jarovnicach tysiące talentów ginie w morzu niewykorzystanych szans.
Cyganie przyszli do nas z Indii. – Tak?! A kiedy? – A wczoraj! – Jan Sajko, słowacki nauczyciel, wspomina z ironią wizytę ze swoimi romskimi uczniami w restauracji hinduskiej. Właściciel nie miał pojęcia, że Romowie, rozsiani po całym świecie, wyszli wieki temu z Indii. – Ale nie mogę mieć pretensji do Hindusa – mówi Sajko. – Romowie sami nie mają świadomości swojego pochodzenia – dodaje.
W Jarovnicach, we wschodniej Słowacji, mieszka ponad 4 tysiące Romów, podczas gdy białych Słowaków – zaledwie tysiąc. To największa cygańska osada na Słowacji. Wejście do wioski jest jakby przekroczeniem granicy czasu. Między szopami, służącymi za domy, wzdłuż rzeki ozdobionej brzegiem pełnym śmieci, w cieniu wybudowanego przez samych Romów kościoła ścierają się ze sobą dwie cygańskie dusze. Jedna – wolna, twórcza i wrażliwa, druga – wyciągająca nieustannie rękę po pieniądze, podsycana jeszcze przez niemoralnie szczodry system zasiłków. Ta roszczeniowa, leniwa strona cygańskiego życia zabija w Romach to, co najlepsze.
Pranie na pomniku
O mały włos nie wjechaliśmy w trójkę dzieci, ciągnących wózek z poćwiartowaną świnią. Pewnie powieźli ją na handel koleżeński. Kilka domów dalej inna świnia nie tylko nie straciła życia, ale jeszcze ją do knura przyprowadzili, żeby ciągłość pokoleniową zachować. Eskorta sąsiadów świadczy o tym, że ceremonia ma znaczenie dla dobra wspólnego. Polityka lokalna w czystym wydaniu! Byłem tu już w ubiegłym roku. Niektóre twarze rozpoznają mnie i z uśmiechem witają. Kilkadziesiąt dzieci naraz otacza naszą wycieczkę i z wdzięcznymi oczami pcha się pod obiektyw kolegi. – I jeszcze mnie zrób fotke, i jeszcze mnie! – krzyczą kolejne gardła. W czerwcu było ciepło, teraz zima jeszcze nie pozwoliła zapomnieć o sobie. Mimo to mieszkańcy delikatnych domków z drewna i blachy nie wyglądają na zmarzniętych. Rozpalone piece, a w ciasnych izbach kilkanaście osób daje sobie wystarczająco dużo ciepła. U pani Evy czwórka dzieci, kamratki i kamraci z sąsiednich domów, spędzają tak razem całe godziny. Na zewnątrz w osadzie nie ustaje gwar biegających dzieci, jadących „do miasta” starych ład, w których 6 osób to minimum.
– Kto powiesił tutaj te szmaty?! – Filip chodzi w kółko i nie przebiera w słowach. – Co za ludzie, panie, widział pan co podobnego? – Filip spostrzegł, że zainteresowaliśmy się jego złym humorem. Jakieś gagatki urządziły sobie suszarnię na ogrodzeniu wokół pomnika ofiar powodzi sprzed 10 lat. – Moja rodzina tu zginęła – Filip pokazuje na tablicy nazwisko swoich ofiar żywiołu. – A ludzie nie mają szacunku i tak to zaśmiecili! – nie może opanować słusznego oburzenia. Nie pracuje, żyje z państwowego zasiłku. – Chciałem iść do pracy – przekonuje. – Było ogłoszenie w mieście, że potrzebują kilku osób do malowania. Ale kiedy zgłosiłem się tylko ja, to już się wycofali, bo jestem Romem. Nie chcą nas brać do pracy – patrzy niepewnie, czy aby na pewno wierzę w jego wersję zdarzeń. – A daj pan trochę pieniędzy – ścisza głos na odchodne. – Mogą być polskie, ja sobie wymienię – w końcu poddaje się, kiedy widzi, że nic nie będzie z transakcji.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina