Aborcja „domowa” polega na użyciu najczęściej dwóch preparatów: podaniu doustnie tabletki RU-486, która zabija dziecko, a po 36–48 godzinach podaniu doustnie lub dopochwowo innego środka.
Powoduje to skurcze macicy: kobieta roni obumarłe dziecko. Aborcja dokonana za pomocą pigułki RU-486 teoretycznie zabija dziecko do 63. dnia ciąży. Jednak – co widać, gdy prześledzi się fora internetowe – kobiety zażywają „ludzki pestycyd” nawet dużo później. Co im grozi? Wykrwawienie się na śmierć… A dziecku – jeśli pigułka „nie poradzi sobie” z kilkucentymetrowym ciałkiem – trwałe kalectwo. Tylko w USA opisano kilkanaście przypadków śmiertelnych: kobiety umierały z powodów powikłań postaborcyjnych.
Gdyby taka umieralność towarzyszyła jakiemukolwiek lekowi, zostałby natychmiast wycofany z obrotu. W przypadku RU w wielu krajach nadal jest legalny, choć toczą się batalie o delegalizację specyfiku.
Środowiska feministyczne promują aborcję farmakologiczną jako sposób „bezpieczny” i „tani”.
Domowe zacisze ma być bardziej komfortowe dla kobiety… Jednak – jak twierdzą psycholodzy zajmujący się syndromem postaborcyjnym – kobieta, która sama zażywa pigułkę, cierpi dużo bardziej. Czuje się w pełni odpowiedzialna za swój czyn. Poza tym ma kontakt ze zwłokami dziecka. Niewiele kobiet wie też, że gdy zachodzi konflikt serologiczny, a kobieta po poronieniu nie przyjmie tzw. immunoglobuliny, w przyszłości może nigdy nie urodzić dziecka...
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.