Gdy Aniela Karłowiczowa była jeszcze w połogu, małego Wacka ochrzcił ojciec chrzestny. – Poświęciłem go na księdza – powiedział. – Taki zaszczyt? – niedowierzała kobieta. Był wrzesień 1907 roku...
Na początku sierpnia 2007, na Mszy św. w rocznicę stracenia Traugutta, ks. Wacław Karłowicz głosił kazanie. Kilka dni później, umówiona na wywiad, stałam przed plebanią na warszawskim Gocławku. Okazało się, że ksiądz nagle trafił do szpitala. Jeden smutek, dwa pytania: jak pisać o człowieku, którego się nie zna? Jak pisać bez koturnów i banału o bohaterze?
Z Wacka – Bobola
Gdy matka prowadziła ósemkę dzieci do kościoła, niedaleko rodzinnego Szelkowa, tylko Wacek „odgrywał” potem Mszę św. Miał może z sześć lat. Potem, w gimnazjum, zwierzył się matce, że chce iść do seminarium. – Idź – powiedziała. – Ale masz być dobrym księdzem... Po święceniach był wikarym w Babicach, Kobyłce, Łowiczu. Krótko pracował w Warszawie, trafił do Rawy Mazowieckiej. – Byłem kapelanem trzech oddziałów AK – opowiadał ks. Karłowicz wiele lat potem. Mniej powściągliwi dodają: setki osób wyciągnął z niemieckiego więzienia. – W 1943 r. wróciłem do Warszawy i organizowałem Armię Krajową województwa warszawskiego. Mieszkałem przy katedrze św. Jana. Miałem pseudonim Andrzej Bobola.
W mieszkaniu Boboli kwitł „ruch turystyczny” Warszawa–Londyn. Przyjeżdżali kurierzy z hasłem, a Bobola kontaktował ich dalej. Bardzo pomagały łączniczki. – To kobiety, nie mężczyźni, odegrały w konspiracji olbrzymią rolę: w większości to one przewoziły wiadomości i wszelkie materiały – wspominał potem.
1 sierpnia 1944 r. zastał go przy katedrze polowej na Długiej. Niewielkie mieszkanie księży było punktem kontaktowym. Gdy dyskutowali o powstaniu, on był przeciw. – Czym mieliśmy walczyć? Z pistolecikami na czołgi i samoloty? Otwarta walka miałaby sens, gdyby Sowieci przeszli Wisłę i byli zajęci walką z Niemcami. I gdyby pomogli alianci. Ale żeby samodzielnie wygnać Niemców z Warszawy, to było niemożliwe – mówił, choć bez wahania został kapelanem powstańczego batalionu „Gustaw-Antoni”.
Powstanie opisywał krótko: – To była rzeź. Bomby i pociski niszczyły całe kamienice. Tak systematycznie...
Batalion „Gustaw-Antoni” walczył na Starówce. Bobola był ze swoimi. Zorganizowali szpital na Długiej. Szybko w nim zamieszkał. Komunia, spowiedź, namaszczenie... Normalna kapłańska posługa w nienormalnym czasie. Na Msze przychodzili powstańcy i cywile, ranni bez rąk, bez nóg. Gdy ludzi było dużo, prowizoryczny ołtarz stawał na ulicy. Ludzie modlili się rozproszeni, przy murach kamienic. Z czasem Bobola musiał zostać lekarzem. – Asystowałem przy operacjach, podawałem narzędzia chirurgom. Podczas pierwszej operacji, kiedy zobaczyłem ruszające się wnętrzności, zrobiło mi się mdło. Później się przyzwyczaiłem. Zrozumiałem jedno: trzeba widzieć cierpiące ciało człowieka i myśleć tylko o tym, jak pomóc. Wśród pożarów i huku bomb rodziły się dzieci. Bobola został akuszerem. – Nauczyłem się. Pierwszy raz nie był najprzyjemniejszy, ale kiedy zobaczyłem dziecko... Jaka radość! Od razu je ochrzciłem.
Paliła się katedra św. Jana. W środku cudowna XVI-wieczna figura Jezusa na krzyżu. – Z kaplicy Baryczków wyniosłem krucyfiks. Z zakrystianami zanieśliśmy Jezusa do kaplicy kościoła św. Jacka. Przykryliśmy Go prześcieradłem – wspominał, gdy katedra po całkowitym zniszczeniu odzyskała już blask. – Tam też był szpital. Po kilku dniach jeden z księży spowiadał w kaplicy. Było ciemno, ranni leżeli na posadzce. Ksiądz poszedł do jednego i mówi: „Wyspowiadaj się”. Cisza. „No, wyspowiadaj się, jestem księdzem”. Nic. Dotyka go – zimny. Odkrywa prześcieradło, a tu... Pan Jezus!
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Puścikowska