Najtrudniejsza rzecz na świecie to przyznać, że robiło się źle. To się udaje, kiedy przestajemy poddawać się ocenie ludzi, a zwracamy uwagę na to, jak nas widzi Bóg – dr Elżbiecie Siwiak dojście do tej prawdy zajęło prawie 15 lat.
Na oddziale położniczym szpitala w Krynicy Zdroju ciężarne kobiety informują, że dr Ela jest przy porodzie. – Proszę przyjść za pół godziny – wybiega do mnie w przerwie. – Zaczęła się druga faza. O 16.20 przyjmuje zdrowego chłopczyka. To „jej” kolejne dziecko. Które w ciągu 30 lat pracy? Cesarek wykonała kilkaset. „Normalne” porody dawno przestała liczyć. – Kiedy na piątym roku studiów weszłam na porodówkę, to było objawienie. Stwierdziłam, że właśnie to chcę robić do końca życia. Położnictwo zdała na pięć, choć do studiów za bardzo się nie przykładała. Rozmawiamy o czułości. O tym, że ona z niej wychodzi, kiedy pomaga rodzącej, a potem bierze do rąk maleństwo.
Dr Ela nie wstydzi się uczuć, bo nie wstydzi się siebie. – Gdybym się wstydziła, to by pani tu nie weszła – zaznacza. – Odblokowanie nastąpiło, kiedy wybaczyłam sobie wszystkie straszne sprawy i zaczęłam o nich mówić. Stanęłam w prawdzie przed sobą, a potem w świetle Bożego miłosierdzia. Nie ma długich włosów jak biblijna Maria Magdalena na obrazach. Ale mówi, że jest wzorem do naśladowania dla dzisiejszych Marii Magdalen, wypuszczonych na manowce dziewcząt. – Przecież jawnogrzesznica stała się świętą – dodaje. Opowiada, że w minionym ustroju wykonywała zabiegi tzw. przerywania ciąży. Inni też, ale trzymają to w tajemnicy. I o trójce swoich dzieci, wychowanych w ekstremalnych warunkach. Każde miało innego ojca. Zaznacza, że to nie ekshibicjonizm. Zamierza spisać autobiografię. Żeby inni zobaczyli, że można otworzyć się na siebie. I coś z tym życiem zrobić.
Krynica ją urzekła
Dr Ela po przyjściu na dyżur zdejmuje perłowe klipsy. Leżą na biurku jak symbol kobiecego świata, który zostaje za szpitalnymi drzwiami. – Do zabiegów zsuwa się też pierścionki, obrączki – objaśnia. Wskakuje w białe spodnium, zmienia buty. Jak trzeba, biegnie na porodówkę. Nad drzwiami drewniany krzyżyk, obok obrazek Świętej Rodziny. Dwa stanowiska do porodu, stosy zestawów porodowych w szafkach, bety i wkładki w pojemnikach. Ruchomy stoliczek, na którym kładzie się noworodka i go odsysa. – Gdy go dajemy mamie na brzuch, to cichnie, gdy zabieramy, płacze – mówi doktor. – To ich sposób komunikowania. Mamy też mało krzyczą, nie tak jak kiedyś. Już po trzech godzinach wstają, zajmują się dziećmi. Urodzonego wczoraj Bartka z Mochnaczki Niżnej mama wozi po korytarzu. Czasem opieka nad rodzącą przedłuża się. Jak nad Magdą, której kilka dni przed porodem zmarł mąż. Dziewczyna zwróciła się do niej o pomoc.
Na ginekologii i położnictwie w szpitalu miejskim dr Ela pracuje od dwóch lat. Od początku roku jest też szefową ginekologii zachowawczej w szpitalu uzdrowiskowym w Starym Domu Zdrojowym. Przez lata nieustannie zmieniała miejsca pracy i zamieszkania. Przeszła przez Bochnię, Gdańsk, Słupsk, Łuków, Lubawę, Tuchów, Tarnów. Trochę z powodów osobistych, ale i fantazji nomady, który zawsze jest gotów wziąć dobytek i ruszyć w drogę. Jednak Krynica ją zniewoliła. – Mam 54 lata i ja, stary wędrowiec, już się stąd nie ruszę, tutaj umrę – zwierza się. Na oddziale dr. Janusza Stettnera pracuje jej się jak nigdy dotąd. Nikt nikogo nie podgryza, można sobie ufać. To wymarzone położnictwo w kameralnych warunkach. Rocznie na świat przychodzi tu 600 dzieci. Może stąd ta domowa atmosfera. Położna Teresa wchodzi do gabinetu ze świecą. – Pani doktor ją kupuje, żeby dofinansować oazy. To złoty człowiek – szepce, żeby nie zawstydzać ofiarodawczyni. – W zeszłym roku dała mi pieniądze na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych