W pokoju przygaszone światło. Mama już śpi. Mały Sebastian nie może zasnąć. Płacze. Cisza. Mama podeszła i uspokoiła go... ciosem w głowę. Miał wtedy 17 dni i zmiażdżoną prawą półkulę mózgu. Miał zostać roślinką...
Kiedy Renata i Jan Halfarowie usłyszeli o Sebastianie, wsiedli do samochodu i pomknęli do szpitala, w którym leżał. Miał 1,5 miesiąca, a na ciele wenflon na wenflonie. Jan uciekł, gdy go zobaczył. Ale wrócił. Zabieramy go stąd – stwierdził stanowczo. W drzwiach stanęła pani ordynator. Wiedziała, jak bardzo chore jest dziecko. – Co wy robicie? – dziwiła się. – On nigdy nie będzie chodził, jadł, ruszał się – tłumaczyła.
Nie dali za wygraną. Mieli wtedy dwoje własnych dzieci, adoptowaną Paulinkę oraz Adama i Ewę w rodzinie zastępczej. Było ciężko. Bastek panicznie bał się kobiet. Kiedy któraś pochylała się nad łóżeczkiem, dostawał wysypki i krzyczał. Pamiętał! Dzisiaj choruje, i też nie jest łatwo.
– Mamo, już wiem, to „hgzwr” jest tym hasłem na komputer, co? – śmieje się zalotnie wystającymi ząbkami. Biega od pokoju do pokoju. Gdzie ta roślinka? – pytam w myślach. – Jakim cudem on chodzi? – dziwił się po latach lekarz, który konfrontował diagnozę z rzeczywistością.
– Bo to dom cudów – śmieje się Renia. – Tu wszystko dzieje się samo. Otworzyliśmy serce i jakoś leci... Jest bardzo ciężko, ale 11 lat temu doświadczaliśmy mniej dobroci niż teraz. Dobro odpłaca się dobrem – Bóg to obiecał i dotrzymuje słowa. Poznaliśmy wielu fantastycznych ludzi, świeckich i księży, z sercami jak namioty – mówi.
Nie było wyjścia
Irena – 31 lat i Łukasz 20 lat – to ich biologiczne dzieci. Paulina – adoptowana, Adam, Ewa, Ilonka, Agata, Arleta, Monika – rodzina zastępcza. A Danielek i Przemek – pogotowie rodzinne.
Zaczęło się w 1994 r. Kiedyś Renata usiadła w fotelu z gorącą kawą i gazetą w dłoni. Oczom nie wierzyła. Na granicy w Terespolu czekały dzieci zza wschodniej granicy poszkodowane przez Czarnobyl. Czekały, bo polska firma wycofała się z organizacji ich wypoczynku. Apel brzmiał przejmująco. Kto tylko może, niech weźmie dziecko na miesiąc wakacji. Renia nie mogła już usiedzieć w fotelu, biegała z okna do okna, wypatrując, czy Janek wraca z pracy.
– Na co ty jeszcze czekasz? – zapytał zdziwiony, gdy wrócił. Wzięli dwoje, zostały na dwa miesiące, a potem wracały co roku. To były pierwsze obce dzieci w tej rodzinie i, jak się okazało nie ostatnie.
– To, że mamy w domu ten cudowny Disneyland bez kółek, w dużej mierze zawdzięczamy mojej mamie i córce. Mama wyznawała zasadę, że wszystkich podróżnych trzeba ugościć. Kiedy jeździli po wsiach różni sprzedawcy, nigdy nie zostawiła ich głodnych. Pamiętam z dzieciństwa, że częstowała ich śniadaniem lub obiadem. Dom był zawsze pełen ludzi. Kiedy natomiast na studiach trzeba było zaopiekować się dzieckiem chorej studentki, córka zgłosiła się i powiedziała: – Mama to zrobi, ona bierze wszystkich!
Urodził się w lesie
Potrzebujących było coraz więcej. Do dziś jest więcej dzieci czekających na zastępczych rodziców niż chętnych, by stać się taką rodziną. Zaprzyjaźnili się z katolickim ośrodkiem ado- pcyjnym z Opola, bo tam studiowała córka. Najpierw jako rodzina zaprzyjaźniona, terapeutyczna, zastępcza. Teraz są rodziną zastępczą zawodową, pełniącą funkcję pogotowia rodzinnego.
Przez ich dom „przewinęło się” 45 dzieci! Paulina, znaleziona nocą w parku. Ewa i Adam, którzy późną nocą biegali po rynku i – z kapiącymi po policzkach łzami – szukali mamy. Kiedy znalazła ich policja, trzymali się mocno za ręce. Mieli trochę ponad dwa latka. Piotr, którego znalazły pracownice pod barem, bo mama zapomniała, pod którym go zostawiła. Grzegorz, który urodził się w lesie. – Kiedy go nam przywieźli, baliśmy się, że nie przeżyje tygodnia – wspomina Renia. „Pani, jak on las przeżył, to wszystko przeżyje” – powiedziała nam znajoma lekarka. Został adoptowany, i chłop z niego jak dąb.
Biologiczni rodzice tych dzieci nie dojrzeli do roli matek i ojców.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Aleksandra Matuszczyk-Kotulska, dziennikarka niezależna