Bardzo trudno o dobry film religijny. Twórcy światowego kina uciekają od kościelnych tematów bardziej niż diabeł od święconej wody. Zresztą może to i dobrze, bo kiedy już taki film powstaje, to duchowni obsadzeni są zwykle w roli czarnych charakterów.
Zupełnie inaczej jest z filmem „Ludzie Boga”, który właśnie wchodzi na ekrany polskich kin. W jednym z wywiadów producent i scenarzysta zarzekali się, że nie chcieli zrobić filmu katolickiego. Może i nie chcieli, ale na pewno zrobili (więcej o filmie i historii zamordowanych trapistów na str. 52–55). „Ludzie Boga” to na wskroś dzieło religijne.
Chrześcijaństwo zostało w nim pokazane od najlepszej strony. Aż trudno uwierzyć, że tego rodzaju obraz wyszedł spod ręki człowieka, który stoi dosyć daleko od Kościoła. Może stało się tak dlatego, że reżyser pokazał życie katolickich mnichów bez uprzedzeń, z wewnętrzną uczciwością. A ich życie było piękne. Film ma jedną wadę.
Współczesnego widza, przyzwyczajonego do szybkiej akcji, może nużyć. Kiedy w jednej ze scen nad klasztor trapistów nadlatuje wojskowy helikopter z groźnie wystającą lufą karabinu, słychać tylko huk silników, ale nie pada żaden strzał.
W wielu filmach po takiej scenie można się spodziewać gradu pocisków oraz morza ognia, jakby na okolicę spadła bomba atomowa. W „Ludziach Boga” helikopter odlatuje. Nie ma pirotechnicznych sztuczek, są za to przestraszone twarze zakonników. Bo to na nich skupiona jest uwaga kamery.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Marek Gancarczyk