Przecieram oczy ze zdumienia i zastanawiam się, (…) w jakim to Kościele uczestniczę – napisał w poniedziałkowym wydaniu „Dziennika” Ireneusz Krzemiński. Skomentował w ten sposób zamieszanie wokół wliczania oceny z religii do średniej ocen ucznia.
Ja z kolei przecieram oczy ze zdumienia i zastanawiam się, skąd u niego ten histeryczny ton. Zresztą równie krytycznie o wliczaniu oceny z religii do średniej wypowiedziało się wielu innych autorów.
Tymczasem sprawa wydaje się oczywista i prosta. I żadnych większych emocji budzić nie powinna. Skoro uczeń chodzi na lekcje religii, to zdobywa wiedzę. A wiedza w szkole jest oceniana. Kto solidnie się uczy, wie więcej – i w konsekwencji ma prawo do lepszej oceny. Inny przez cały rok nie kiwnął na katechezie palcem i ma kłopot nawet z wymienieniem Dziesięciorga Bożych Przykazań.
Dlaczego wysiłek jednego i lenistwo drugiego nie miałyby zostać uwidocznione na świadectwie w postaci średniej ocen? Przecież uczniowi należy się to ze sprawiedliwości, jak psu miska. Dlaczego wf. – przy całym szacunku dla zajęć fizycznych – może się liczyć do średniej, a religia nie? Innymi słowy, dlaczego na przykład ocena umiejętności pływania stylem grzbietowym może być wliczana do średniej, ale znajomość, dajmy na to, Księgi Hioba już nie? Nie rozumiem tego.
Warto przypomnieć, że religia rzymskokatolicka to również wiedza. I to bardzo potężna, rozwijana od dwóch tysięcy lat. Gdyby tak nie było, to na uniwersytetach nie istniałyby wydziały teologiczne.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Marek Gancarczyk, redaktor naczelny