Tytuł brzmi bardzo niewinnie: „Krótkie historie o terminowaniu” (artykuł Agaty Puścikowskiej na str. 16 i następnych). Może sugerować, że chodzi o czeladników, np. szewskich, którzy terminują u mistrza. Nic z tych rzeczy.
W tym wypadku terminowanie – tłumacząc z angielskiego – to „zakańczanie” dzieci, u których wykryto „ciężkie i nieodwracalne” wady. Zezwala na to obowiązująca ustawa o planowaniu rodziny. Zdarza się, że po terminacji dziecko jeszcze żyje, czasami kilka minut, a czasami nawet kilka godzin.
Nikt go nie ratuje, bo przecież i tak ma umrzeć. Dziecko trafia do miski na odpadki. Autorka tekstu rozmawiała z mamami, które przeżyły takie straszne doświadczenie, i z młodą położną. Odeszła z zawodu po tym, jak uczestniczyła w porodzie martwego dziecka, które urodziło się… żywe.
Dlaczego w szpitalach dochodzi do tak wstrząsających zdarzeń? Odpowiedź jest prosta. Kiedy raz przekroczy się granicę, której pod żadnym pozorem przekraczać nie wolno, wchodzi się na grząski teren, gdzie nikt nie może czuć się bezpieczny. Kiedy choć raz pozwoli się zabić bezbronnego człowieka, cały porządek moralny zaczyna się sypać.
O obowiązującej w Polsce ustawie o planowaniu rodziny mówi się, że jest trudno wypracowanym kompromisem. To prawda, ale to ten kompromis sprawił, że powstały krótkie historie o terminowaniu. A swoją drogą, jak niewinnie brzmią słowa „kompromis” i „terminowanie”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Marek Gancarczyk, redaktor naczelny