100 lat temu polska reprezentacja piłkarska zadebiutowała na polskiej ziemi

14 maja 1922 r. w Krakowie padł rekord na widowni oraz rekord w kasie. W polskiej linii ataku stanął prawdziwy dream team. Tylko wynik temu nie dorównał. Piękna gra, lecz porażka.

Zostawiono nas z wielką porażką – skwitował po meczu Aleksander Szenajch, znakomity sportowiec i dziennikarz międzywojnia, a także uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, kampanii wrześniowej, Powstania Warszawskiego. Przed stu laty bohaterowie w bitwach na boisku i na prawdziwej wojnie to często byli ci sami ludzie. O kolejnych przykładach za moment.
Wracając do piłkarskiego pojedynku. Pierwszy w historii polskiej reprezentacji mecz na własnym terenie zawodnicy z orzełkiem na piersi rozegrali 14 maja 1922 r. na stadionie Cracovii. Przeciwnika znali dosyć dobrze. Pięć miesięcy wcześniej ich słynna podróż do Budapesztu zakończyła się porażką 1:0. O tamtym meczu z Węgrami pisaliśmy TUTAJ. Tym razem to Węgrzy przyjechali do Krakowa. I to w rezerwowym składzie. Już w 4. minucie miał miejsce pierwszy akt dramatu – gol samobójczy (pierwszy samobój w historii polskiej reprezentacji). Później Węgrzy dołożyli jeszcze dwie bramki. Konkretnie dołożył je Mihály Solti. To był jego debiut w drużynie narodowej. Co ciekawe, później węgierski trykot zakładał jeszcze tylko raz.

Występ polskich piłkarzy jednak nie był tak zły jak wynik 0:3. Za to „występ” publiczności bardziej odpowiadał wynikowi. Kilka dni później polscy kibice czytali niezbyt pochlebne opinie na swój temat w „Przeglądzie Sportowym”. Na trybunach Cracovii zasiadło aż 16 tys. widzów – „i to z najrozmaitszych okolic Polski”. Tyle zdołał pomieścić Kraków. Jak napisał sprawozdawca z „Przeglądu”: „rekordowa ilość widzów dała w następstwie i rekordowy dochód”. Konkretnie 5 milionów marek polskich. Żeby dobrze uzmysłowić sobie tamten finansowy sukces, wystarczy zwrócić uwagę na cenę wspomnianej gazety: 110 marek. Dziś ta sama gazeta kosztuje 4 zł.

Dlaczego zatem kibice tamtego dnia się nie popisali? Znów oddajmy głos dziennikarzowi, który 100 lat temu obserwował mecz: „Nasza publiczność, sportowo wspaniale wychowana, zdradziła mało serca. Nauczona podczas zawodów klubowych tylko szydzić i naigrywać się z przeciwnika, nie myślała, jak swoją drużynę zachęcać do walki, gdy nadzieja zwycięstwa i siły zdają się ją opuszczać”. Całe szczęście, na przekór wspomnianym nawykom, Polacy przywitali i pożegnali Węgrów oklaskami.  

14 maja 1922 r. biało-czerwoni grali „pięknie, ale bezskutecznie (...). Do pola karnego posuwali się szybko, ale doszedłszy tutaj, stawali jakby za dotknięciem różdżki i zapominali nagle o potrzebnym starcie, decyzji i oddaniu strzału w odpowiedniej chwili”.

Jak stwierdził dziennikarz krakowskiej gazety, „Węgrzy zwyciężyli, ale nas nie pokonali”. Zresztą kapitan Węgier, Jenő Szabó stwierdzić miał po meczu, że biało-czerwoni nie zasłużyli na taką porażkę. Nawiasem mówiąc, Szabó to ten sam napastnik, który jako jedyny pokonał polskiego bramkarza w pierwszym meczu międzypaństwowym w grudniu 1921. Więcej nie zagrał już w reprezentacji narodowej. O wątpliwej sile węgierskiego ataku świadczy to, że dla kapitana (Szabó), jak i strzelca bramek (Solti) kariera reprezentacyjna właściwie kończy się na meczach z Polską.

Tu warto wyjąć z „Przeglądu” jeszcze jedną perłę: „Atak ich nie wytrzymuje porównania z naszym”. O kim konkretnie tak pisano? Przy okazji 100-lecia meczu w Krakowie warto wymienić właśnie ich, genialnych polskich napastników i symbole wielkich przedwojennych klubów: Henryk Reyman (Wisła), Józef Kałuża (Cracovia), Wacław Kuchar (Pogoń Lwów). Dziś przy stadionie Cracovii stoi pomnik Kałuży. Stadion Wisły nosi imię Reymana. Z wielkiej trójki jedynie Kuchar nie doczekał się jeszcze takiego upamiętnienia, na jakie zasłużył. W stroju reprezentacji Polski wystąpił w czterech dyscyplinach – piłce nożnej, lekkoatletyce, hokeju na lodzie i łyżwiarstwie szybkim. W każdej był mistrzem Polski i rekordzistą. Jako podporucznik bronił Lwowa w wojnie polsko-ukraińskiej. Z bolszewikami starł się w szeregach 5. Lwowskiego Pułku Artylerii Polowej.

Na wstępie tego artykułu zapowiedziałem więcej historii piłkarzy-bohaterów-żołnierzy. To jeszcze kilka słów na temat Henryka Reymana. W listopadzie 1918 roku wstąpił jako 21-latek w szeregi Wojska Polskiego. Wcześniej walczył na froncie włoskim w armii austriackiej, ponieważ urodził się w Krakowie, w zaborze austriackim. Później brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. I jeszcze w powstaniach śląskich. Kiedy w 1939 r. Niemcy zaatakowali Polskę, dowodził batalionem w 37. pułku piechoty. Został ranny w bitwie nad Bzurą. Ukrywał się m.in. w klasztorze w Łagiewnikach i w majątku Tarnowskich w Dzikowie. Przed 39. rokiem Reyman jako żołnierz stacjonował w miejscach odległych od domu. Na przykład w 1928 r. przeniesiono go do 5. Pułku Piechoty Legionów w Wilnie. Kraków i Wilno dzieli 760 kilometrów drogi. Mimo tak dużej odległości piłkarz nie odszedł z drużyny. Dalej był przywódcą w wojsku i na boisku. Aby zagrać, dostawał przepustkę od swojego dowódcy. Całą noc jechał pociągiem. A potem porywał kolegów do walki. Kiedyś przybył do Krakowa konno. Zbliżała się godzina rozpoczęcia meczu. Zostawił konia dwa kilometry od stadionu. Dalej biegł. Dotarł na miejsce nieco spóźniony. Ale zagrał.

100 lat temu polska reprezentacja piłkarska zadebiutowała na polskiej ziemi   Okładka „Przeglądu Sportowego” z 19 maja 1922 r.

 

« 1 »

Piotr Sacha