Wraz z wybuchem wojny na Ukrainie radykalnie zmieniło się postrzeganie Polski na arenie międzynarodowej. Czy damy radę to wykorzystać, by trwale wzmocnić swoją pozycję?
Wkroczenie rosyjskiego wojska na terytorium Ukrainy gwałtownie zmieniło losy świata. Przede wszystkim uczyniło koszmarem życie Ukraińców i zmyło, niezbyt zresztą udany, makijaż z twarzy państwa rosyjskiego. Mocno jednak wpłynęło też na inne państwa, szczególnie te europejskie. Radykalnie zmieniło też postrzeganie Polski na arenie międzynarodowej. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zachodnie media przestały pisać o Polsce w kontekście konfliktu o praworządność, a polskie władze zaczęły odgrywać kluczową rolę w NATO i UE w ramach polityki tych organizacji względem wojny tuż za naszymi granicami. Polska przyjęła blisko 3 mln wojennych uchodźców, stała się hubem, przez który na Ukrainę dociera broń państw natowskich, w ciągu dwóch tygodni w naszym kraju pojawili się wiceprezydent i prezydent USA.
Z naszego punktu widzenia, na marginesie nieszczęścia, jakim jest wojna, otwarły się przed Polską nowe możliwości. I chociaż o rosyjskim zagrożeniu ostrzegaliśmy od dawna, podczas, gdy zachodni partnerzy w najlepsze ubijali z Rosją interesy, chociaż nasza dyplomacja obecnie staje na głowie, żeby wesprzeć broniących się sąsiadów i mobilizować do tego wsparcia sojuszników, uczciwie trzeba przyznać, że tę szansę dostaliśmy przede wszystkim niezależnie od naszych starań, a nie dzięki nim. Od tego, czy podejmiemy jakieś aktywne działania, aby to wykorzystać, zależy czy po zakończeniu starcia ukraińsko-rosyjskiego nasza sytuacja zmieni się na plus czy wręcz przeciwnie. W tej wojnie nie tylko Ukraina gra o wszystko.
Cień Rosji, spódnica Stanów Zjednoczonych
Wystarczy pobieżna lektura rosyjskiej prasy i portali internetowych, by dostrzec, że tę zmianę roli Polski zauważyli też Rosjanie. Putinowskie media wzywają do denazyfikacji Polski i nie ma co liczyć na to, że jeśli tylko nadarzy się okazja, „Niedźwiedź ze Wschodu” nie skorzysta ze sposobności, by się nam w jakiś (niekoniecznie militarny, choć i taka opcja jest w grze) sposób odpłacić. Tyle, że i bez naszego zaangażowania Rosjanie już w grudniu stawiali żądania wycofania NATO do granic z 1997 r., czyli de facto wyrazili jasno, że zdaniem Kremla także Polska powinna być strefą wpływów Moskwy. Od wieków żyjemy w cieniu imperialnej Rosji i niezależnie czy rządzi nią car, partia komunistyczna czy autokratyczny prezydent, sposób patrzenia Rosjan na Polskę jest taki sam. Czy dziś ktoś jeszcze łudzi się, że zmiana pana na Kremlu może to w prosty sposób zmienić?
„Jest złudzeniem, że można zmienić zachowanie Rosji, bo problemem jest nie tylko Władimir Putin, lecz to, że zdecydowana większość jej populacji jest przesiąknięta imperialistycznym szowinizmem. Próbujemy zmienić zachowanie Rosji od 1991 roku i niemal wszystko, co zrobiliśmy, okazało się kontrproduktywne. Zatem pomysł, że moglibyśmy np. wesprzeć jedną konkretną frakcję w Rosji przeciwko innej, nie ma oparcia w faktach. Tym, co możemy robić jest powstrzymywanie Rosji" - mówi Edward Lucas, brytyjski publicysta zajmujący się Rosją.
Diagnoza Lucasa jest wyjątkowo celna jak na obywatela państwa tak odległego od Rosji. Należy się liczyć z tym, że nawet jeśli na Kremlu zmieni się władza, nawet na pozornie demokratyczną, Polska, republiki bałtyckie i w ogóle Europa Środkowa nadal będą żyć w niepokoju, nie wiedząc kiedy i na jakiej płaszczyźnie Moskwa zaatakuje, by odzyskać ziemie lub przynajmniej wpływy, które w jej mniemaniu po prostu się Rosji należą. Przecież bolszewicy obalili cara (na którego upadek liczyły przez lata wszystkie dociskane przez carską Rosję narody). Czy zmieniło spojrzenie Rosjan na nasz kraj? Nie. Potrzebna była bitwa warszawska, by Polska nie stała się jedynie jedną z wielu republik sowieckiego imperium. Czy wyczekiwany rozpad ZSRR zmienił sposób postrzegania Polski przez Kreml? To, co dzieje się teraz na naszych oczach wyraźnie pokazuje, że nadal jesteśmy w oczach Moskwy krajem "ufundowanym przez Józefa Stalina" (jak napisała w jednym z tekstów przed miesiącem dziennikarka portalu Pravda.ru). A skoro to Rosjanie Polskę ufundowali, to naturalną konsekwencją takiego myślenia jest to, że i oni mają prawo zdecydować o jej kształcie lub likwidacji.
Od blisko ćwierć wieku zabezpieczamy się przed takim scenariuszem poprzez członkostwo w NATO. Wojna na Ukrainie każe jednak po raz kolejny zadać sobie pytanie: czy zabezpieczamy się w sposób wystarczający?
Umiesz liczyć, licz na siebie
W czasie swojego przemówienia na Zamku Królewskim w Warszawie prezydent USA Joe Biden po raz kolejny podkreślił, że w ramach Artykułu 5 NATO będzie bronić każdego kawałka sojuszniczego terytorium. Krzepiące. Ale czy ta deklaracja powinna nam wystarczyć? Przez ostatnie trzy dekady kolejne polskie rządy wszelkich możliwych barw tkwiły w beztroskim przeświadczeniu, że po pierwsze wojna z Rosją jest niemożliwa (lub w wersji soft - mało prawdopodobna), a po drugie, gdyby nawet do niej doszło, to w mig (albo raczej w F-16) przylecą Amerykanie i skopią ruskim czołgi. Zaniedbywano przy tym realną i przemyślaną, długofalową reformę armii, prowadzono czołobitną, albo wręcz przeciwnie – zaczepną politykę wobec unijnych partnerów. To, co dzieje się w tej chwili u naszego wschodniego sąsiada obaliło pierwszą tezę, a nad drugą każe się poważnie zastanowić. Tak, Ukraina nie jest członkiem NATO i to różni ją od Polski. Ale w ciągu miesiąca tej wojny wydarzyło się kilka spraw, na które warto zwrócić uwagę.
Jedną z nich jest fakt, że zanim państwa zachodnie podjęły decyzję o sankcjach i realnym wsparciu Ukrainy dostawami broni, musiało minąć kilka dni, w których Ukraińcy stawiali opór Rosjanom i w ten sposób zmusili świat do jakiejś reakcji. Fakt, że jesteśmy w NATO niewiele tutaj zmienia – również zakładając chęć państw sojuszniczych do realnego wsparcia militarnego, prawdopodobnie przez kilka, a może nawet kilkanaście dni trzeba będzie się bronić własnymi siłami.
Drugi ważny aspekt to reakcje państw zachodnich na rosyjską strategię odstraszania atomem. Jeśli wsłuchać się w wypowiedzi przywódców, to obawa przed użyciem przez Rosję broni jądrowej jest jednym z głównych argumentów powstrzymujących część z nich przed silniejszą odpowiedzią w obronie Ukrainy. Nikt przecież nie ma wątpliwości co do moralnej słuszności wsparcia zaatakowanego. Obawa dotyczy jednak własnego bezpieczeństwa. W związku z tym należy przynajmniej zadać sobie pytanie – co, poza formalnym zobowiązaniem sojuszniczym, zmieniłoby się, gdyby Rosja zaatakowała jedną z republik bałtyckich lub Polskę? Groźba odwetu Rosji wobec państw wspierających byłaby przecież dokładnie taka, jak jest dziś.
Trzecim źródłem niepokoju może być niedawna sytuacja z polskimi MiGami dla Ukrainy. Amerykanie wyraźnie naciskali polskie władze, byśmy przekazali maszyny ukraińskim siłom powietrznym. Gdy jednak Polska odpowiedziała, że chętnie odda samoloty Amerykanom do natowskiej bazy Ramstein, by maszyny zostały przekazane w imieniu całego NATO, usłyszeliśmy z ust rzecznika Pentagonu, że takie przekazanie samolotów stworzyłoby bezprecedensowe zagrożenie dla całego Sojuszu.
Nie chciałbym być źle zrozumiany: nie kwestionuję ogromnej roli NATO, jako gwaranta naszego bezpieczeństwa. Widzę ogromne zaangażowanie większości członków sojuszu z pośrednie wsparcie dla Ukrainy - choćby poprzez przekazywanie informacji wywiadowczych i znacznej ilości broni, umożliwiającej Ukraińcom stawianie oporu. Ale każdy rozsądny człowiek dywersyfikuje swoje bezpieczeństwo i tak też powinno być z państwami. Gwarancje NATO są cenne, ale czy się sprawdzą, dowiemy się dopiero w przypadku ataku. Nie zaszkodzi zatem podjęcie działań, które sprawią, że w kwestii bezpieczeństwa nie będziemy jedynie wisieć na amerykańskiej spódnicy. Potrzebne są nam własne atuty, które sprawią, że strategiczna rola, w jakiej się dziś znaleźliśmy, nie przeminie w chwili podpisania ukraińsko-rosyjskiego porozumienia pokojowego. Tym bardziej, że już dziś w perspektywie obronnej poza Obwodem Kaliningradzkim również całe terytorium Białorusi należy traktować jak ziemię rosyjską (część moskiewskiej inwazji na Ukrainę ruszyła właśnie stamtąd, wiele rosyjskich rakiet zostało też wystrzelone z terytorium Białorusi).
Interesy, nie wojenki i siła własnego potencjału
Musimy popatrzeć na nasze bezpieczeństwo jak na realny interes, a nie coś abstrakcyjnego. Tak, jakby to był prowadzony przez nas sklep sportowy. Aby interes się kręcił nie wystarczy wynajęcie pomieszczenia i sprowadzenie asortymentu. Towar musi odpowiadać na oczekiwania klientów. Efekt sprzedażowy zwielokrotnią dobre i przemyślane kampanie reklamowe, komunikatywni sprzedawcy i obecności naszej firmy na różnego rodzaju targach czy zawodach sportowych, by mieć kontakt ze środowiskiem. Z bezpieczeństwem jest podobnie. Poza deklaratywnymi gwarancjami ze strony USA potrzebujemy przemyślanych i zmodernizowanych własnych sił zbrojnych. Zreformowanych w oparciu o międzypartyjny konsensus, bo przecież budowa armii to proces wieloletni, wykraczający poza perspektywę jednej czy dwóch kadencji. Ważne, by siły zbrojne były przygotowane do walki w konkretnym terenie, przeciwko konkretnemu, a nie abstrakcyjnemu przeciwnikowi. Taka silna własna armia dałaby nam – jak mówi w książce „Nadchodzi III wojna światowa” dr Jacek Bartosiak – możliwość pełnienia roli amerykańskiego strażnika w Europie, w czasie, gdy Stany Zjednoczone trwają w dużym napięciu stosunków z Chinami i w razie wybuchu konfliktu na Pacyfiku mogą zwyczajnie nie być w stanie rzucić się wielkimi siłami na ratunek Europie Środkowo-Wschodniej. Taka reforma armii mogłoby sprawić, że z przedmiotu polityki światowej stalibyśmy się podmiotem.
Kolejnym ważnym elementem dywersyfikacji bezpieczeństwa Polski jest zmiana nastawienia w relacjach z partnerami bliższymi geograficznie. Ameryka jest potężna, ale jest daleko i broni swoich interesów na całym świecie. Naiwnością jest myślenie, że nagle będzie gotowa skierować cały swój potencjał do Europy Środkowo-Wschodniej. Absolutnie nie chodzi o kwestionowanie roli sojuszu, jakim jest NATO. To podstawowy komponent naszego bezpieczeństwa. Ale w ramach tego sojuszu powinniśmy pamiętać, że każdy członek paktu ma swoje zadania i nikt nie odrobi ich za niego. Oraz, że każdy ma też nieco inne interesy własne, które rzutują na zaangażowanie. Już w przypadku wojny na Ukrainie widać, że chociaż NATO stara się ostrożnie wspierać zaatakowanego, to stopień zaangażowania poszczególnych państw jest różny. Widzimy to choćby w przypadku Turcji, która idzie zupełnie własną drogą, a jest to przecież druga potęga militarna Sojuszu oraz Węgier, których postawa jest mocno dwuznaczna, a retoryka niekiedy wręcz agresywna względem władz ukraińskich. Do ujarzmienia rosyjskich zapędów zdecydowanie nie palą się też Włosi czy Francuzi.
Musimy więc rozumieć, że poza obietnicami Amerykanów ważne są dla nas dobre relacje z najbliższymi sąsiadami. A żyjąc pomiędzy dwoma mocarstwami – Rosją i Niemcami – rozsądnie jest współpracować z jednym z nich. Naturalnie, w obecnej sytuacji lepiej z naszym zachodnim sąsiadem.
To jednak nie takie proste. Przez ponad dwie dekady, kiedy za kanclerza Schroedera i kanclerz Merkel cała polityka niemiecka była zorientowana na budowanie własnej potęgi gospodarczej w całkowitym oparciu o rosyjski gaz, czego symbolem stały się omijające Europę Środkową gazociągi Nord Stream i Nord Stream 2 i osadzenie byłego kanclerza Schroedera w radach nadzorczych państwowych rosyjskich koncernów, podstawowe interesy Niemiec stały w bezpośrednim i ostrym konflikcie z interesami bezpieczeństwa państw Europy Środkowej z Polską na czele. Jest więc oczywiste, że nie należało rezygnować z własnego bezpieczeństwa w imię dobrych stosunków i poklepywania po plecach przez niemieckich polityków. Jednak obecna zmiana w myśleniu niemieckiego społeczeństwa o Rosji i wymuszony przez to ostrożny odwrót (wciąż zbyt ostrożny) od polityki bardzo silnego zblatowania Berlina z Moskwą jest dobrą okazją, by wzmocnić relacje Warszawy z Berlinem. Nie za cenę naszego bezpieczeństwa, ale artykułując to, że bezpieczna Polska po prostu się Niemcom opłaca. Jak mogłaby wyglądać ta współpraca?
- Przede wszystkim ważne jest pozamykanie niepotrzebnych frontów, które sprawiają, że nasze relacje z Niemcami są napięte, ale równoczesne ciągłe przypominanie niemieckiemu społeczeństwu, że Rosja nie przestanie być groźna po zaprzestaniu walk na Ukrainie – mówi mi Stefan Sękowski, politolog, zastępca redaktora naczelnego „Nowej Konfederacji”. – Bo im dalej od granicy z Rosją, tym akceptacja wyższych cen za energię w imię bezpieczeństwa będzie spadać wraz z upływem czasu – zaznacza. A przecież nie trudno sobie wyobrazić, że przy pierwszej okazji załagodzenia działań wojennych na Ukrainie, niemiecki biznes będzie naciskał na rząd federalny, by wrócić do złotych interesów z Kremlem.
Robimy z Niemcami poważne interesy: jesteśmy ich piątym co do wielkości partnerem handlowym. To dobra baza do budowania bliskich relacji, także w zakresie bezpieczeństwa, tym bardziej, że kanclerz Scholz przedstawił plany odbudowy potencjału militarnego Berlina i stopniowego odchodzenia od rosyjskich surowców energetycznych. Choć jednocześnie - trzeba to przyznać - rząd federalny już teraz nie grzeszy dynamiką w realizacji tych zapowiedzi.
Jednocześnie trzeba ciągle pamiętać, że zamykanie niepotrzebnych frontów nie oznacza zgadzania się na wszystko. Jeśli ktoś myśli, że dobre relacje z najważniejszymi państwami UE oznaczają bezrefleksyjne popieranie wszystkich ich postulatów (a wielu w Polsce ciągle tak myśli), to niech tylko przypomni sobie choćby wieloletni spór o Nord Stream i Nord Stream 2, które to projekty w ogromnym stopniu umożliwiły Rosji rozpętanie obecnej wojny, a państwom UE znacząco utrudniły stanowczą i szybką reakcję. Polska o niebezpieczeństwie związanym z tymi projektami ostrzegała, za co była oskarżana przez sporą część politycznych elit UE o histeryczną rusofobię. Czas pokazał, że mieliśmy w tej sprawie rację. Dziś nowe otwarcie w stosunkach z Niemcami jest możliwe m.in. dlatego, że Berlin zapowiedział odejście od zawieszonej na Rosji polityki energetycznej, która, co tu dużo mówić, była dla nas destrukcyjna. Dobre relacje z najbliższymi partnerami nie są nam potrzebne dla samych dobrych relacji, ale do realizacji naszych fundamentalnych interesów. To realizacja tych interesów może nam dać dobre samopoczucie, a nie sam fakt, że prezydent Francji czy kanclerz Niemiec pochwali nas na konferencji prasowej czy umożliwi któremuś z naszych polityków awans na wysokie urzędnicze stanowisko w Brukseli. Jeśli nie skorzystamy z nadarzającej się okazji, by obecny moment przekuć w trwałą podmiotowość na arenie międzynarodowej, na drugą taką szansę możemy czekać bardzo długo.
Wojciech Teister