Jako dziewiętnastolatek przeżył trzęsienie ziemi: zetknął się z ikoną. Odtąd przez całe życie uciekał od niej i z tęsknotą powracał. Jerzy Nowosielski, jeden z największych malarzy religijnych świata, zmarł 21 lutego br. w Krakowie.
Potężny kościół Świętego Ducha w Tychach
Marek Piekara/Agencja GN
III
Nowosielski: W tym stanie pewnej niepewności, co ja w sztuce właściwie robię, zacząłem szukać metafizycznych korzeni malarstwa. Wtedy narodziło się moje tzw. malarstwo abstrakcyjne. To wtedy zacząłem malować trójkąty, wyobrażając sobie, że tym sposobem o czymś naprawdę opowiadam i coś wyrażam. Dziewczyny, które wtedy malowałem czy rysowałem, były nagie, ale były spokojne, były wyraźne. Były czyste. To był rok 1950–1952. Ale też wtedy wróciłem do doświadczenia ikony. Wydawało mi się wtedy, że właśnie to doświadczenie rozwiąże wszystkie moje trudności i rozdarcia. A proszę pamiętać, że w tym czasie byłem jeszcze człowiekiem „niewierzącym”. Byłem „doskonałym” ateistą, nie wierzyłem w nic. Nic poza materią. Przyszedł wreszcie moment, kiedy odzyskałem „wiarę”. Nie była to ta sama wiara, którą odziedziczyłem po rodzicach. Raczej zupełnie inna. Był to moment mojego powtórnego „wejścia” do Kościoła. Do Kościoła prawosławnego.
Był człowiekiem stojącym w wyłomie muru. Cerkiew miała z nim spory kłopot. Jak zaklasyfikować jego teologiczne rozważania na temat prawosławia? Ustawić je na jednej półce z ojcami Kościoła i pełnymi ognia pismami Serafina z Sarowa? A może tuż obok Evdokimova czy Bułgakowa? Nowosielski był wolnomyślicielem. Człowiekiem desperacko szukającym Boga, który nie bał się opisywać swych doświadczeń. O fascynacji chrześcijańskim Wschodem mógł opowiadać godzinami. Jeżeli w Holandii, w jednej z nowo powstałych wspólnot liturgiczno-misyjnych, uważano za możliwe nazwać Mszę rzymską mianem „Słowo i Chleb”, to gdyby taki eksperyment powtórzyć na terenie prawosławnym, właściwsza byłaby nazwa: „Słowo-Obraz i Chleb” – wyjaśniał. – Był czas, gdy masowo wieszano w cerkwiach jego ikony, a później po latach je ściągano. Uznawano, że nie są kanoniczne – opowiada ojciec Makary z ogromnego monasteru w Jabłecznej. Nie chciał być teologiem ani malarzem ikon, jak określają go dziś media. Chciał być malarzem. Po prostu.
Mówił: Nie chcę dać się zamknąć w „twierdzy oblężonej”. Nie chcę być „malarzem ikon”. Chcę być malarzem. I dlatego właśnie w ostatnich latach zacząłem eliminować różnice pomiędzy tzw. ikonami, które maluję, i moimi obrazami świeckimi. Malował cerkwie i kobiety. Kobieta jest symbolem Kościoła – opowiadał. – A cerkiew i akt są do siebie podobne. Cerkiew i kobieta to królestwo Boże na ziemi – tłumaczył.
Marcin Jakimowicz