Sens tej wojny – pisze Bohdan Cywiński – przekracza powierzchnię aktualnej polityki i polityczki, sprawy utrzymania się u władzy samego Putina, czy interesów aktualnego grona sprzyjających mu lub buntujących się miliarderów. Jest głębszy. Jaki – dowiemy się z poniższej analizy jednego z najlepszych znawców Europy środkowo-wschodniej.
EUROPA JAK OBWARZANEK?
Wojna Rosji z Ukrainą toczy się na oczach świata. Jak jest widziana i jakie wzbudza reakcje? Niełatwo jest uporządkować napływające co chwila sygnały o działaniach i świadectwa postaw.
Na początek odróżniłbym wypowiedzi osobistości publicznych : szefów państw, przedstawicieli rządów i innych decydentów „liczących się” w świecie, ale też niosących za grzbiecie szczególną odpowiedzialność za swe słowa i zaangażowania – od zachowań ludzi „prywatnych”, jakim najpierw zdaje się, że nic nie mogą, a którzy – podjąwszy jednak działanie – potrafią czasem dokonać zaskakująco wiele. Polityka toczy się za sprawą jednych i drugich, ale nie mylmy zachowań rządów i społeczeństw. Nie każdy Węgier – Orban, nie każda Niemka – Merkel… W każdym kraju „ludzie są różne…”, wszędzie bywają ofiarni aktywiści różnych – czasem sprzecznych – kierunków i wszędzie jest dużo egoistycznych pasożytów. W Polsce też.
Niektóre reakcje na wojnę w Ukrainie muszą – niejako z natury – należeć do kompetencji rządów państw i skupionego wokół nich grona decydentów politycznych. To władze państwa określają jego politykę wobec wojny, deklarują tak zwaną bezstronność, czy taki lub inny stopień poparcia dla którejś z walczących stron. Jakiekolwiek zaangażowanie militarne, dozbrajanie czy pomoc szkoleniowa walczącym – to też oczywiście domena państwa. Dotyczy to także spraw makro-ekonomicznych: o sankcjach gospodarczych dużej i mniejszej skali, czy o embargu, bądź ograniczeniach eksportu i importu decydują władze państwa lub nawet unijne. Szeroka publiczność może tu wszakże działać pośrednio, ale skutecznie: przykładami służą tu handlowe decyzje wielkich firm, które wbrew swym niedawnym decyzjom o kontynuacji w agresywnej międzynarodowo Rosji działalności typu „business as usual” nagle musiały ją przerwać, zagrożone gniewnym bojkotem klienteli na całym świecie. Kraj napastników Ukrainy nie ma już restauracji Mac Donalda, kawy i czekolady Nestle’a, ani popularnych samochodów Renault. Niby to śmieszne, ale dla kształtowania rosyjskiej opinii publicznej znaczące.
Sferą zawsze jakoś uzależnioną od woli decydentów politycznych i rynkowych, ale przede wszystkim odbijającą zapotrzebowania i zainteresowania społeczne, jest obieg informacji i kształt debaty publicznej w mediach. Działa tu oczywiste sprzężenie zwrotne: docierająca do umysłów informacja pobudza i ukierunkowuje myślenie zbiorowe, a myślenie to pyta o kolejną ważną dla siebie informację. Właśnie za nią ludzie gotowi są zapłacić, toteż w jako tako wolnym świecie dostaną ją. Dziś chcemy czytać o Kijowie i wiedzieć, gdzie leży Charków, a gdzie Mariupol – więc nowe mapy już się rysują. Jutro znajdziesz je w Internecie.
Pozostaje wreszcie cała dziedzina bezpośredniej pomocy materialnej ofiarom wojny: dostarczenia im wody, żywności, leków, dachu nad głową, ułatwienia ucieczki z miejsc zagrożonych, wreszcie przyjęcia uciekinierów we własnym kraju i udzielenia im niezbędnej pomocy i okazania prostej ludzkiej życzliwości. Cały ten obszar działań jest już domeną postaw i inicjatyw nie władzy państwowej, ale zwykłych jego obywateli, podejmujących tę działalność indywidualnie, bądź w skrzykniętych do tego zespołach. Rola państwa ogranicza się tu do tego, by takie akcje umożliwić, ułatwić, udrożnić prawnie, czasem wspomóc organizacyjnie. Przede wszystkim liczy się tu jednak ludzka chęć pomocy potrzebującemu, podstawowy odruch solidarności – i stworzona przez ten odruch atmosfera przyjaznej otwartości. Jako emigrant polityczny z lat 1981-89 pamiętam tę atmosferę, jaka otaczała naszą rodzinę kolejno we Włoszech, Szwajcarii i Francji, umożliwiając nam w miarę normalne życie, a nawet pro-solidarnościową aktywność polityczną. Dziś dowiadujemy się, że w domu naszych poznanych wtedy szwajcarskich przyjaciół zamieszkała już nieznana im dotąd Ukrainka z dziećmi…
Tacy niezwykli zwykli ludzie naprawdę ratują świat. Przywracają nadzieję. Zdarzają się wszędzie. Na skalę społeczną ich obecność i aktywność wiąże się z panującym w ich kraju poczuciem zbiorowego bezpieczeństwa, bądź zbiorowego zagrożenia. To poczucie wynika wiąże się jakoś z geopolityczną sytuacją, inną dziś dla Estonii niż dla Australii, ale w wielkiej mierze jest efektem wielopokoleniowych przeżyć dziejowych danego narodu. Zachodni Europejczyk nie boi się podboju ani ludobójstwa na swoim terenie – to przekracza jego wyobraźnię. Jest przeświadczony, że takie tragedie zdarzają się tylko „gdzieindziej”, że dotyczą ludzi odległych mu i odeń całkiem różnych. Inaczej patrzy na to też Europejczyk, którego dziadkowie, rodzice, bądź on sam, uczyli się życia w tak zwanych demo-ludach, a jeszcze inaczej – jego rówieśnik z dawnych republik sowieckich. Wiedza o polityce – ale i o życiu ludzkim – w każdym z tych przypadków jest inna.
Zauważmy jednak, że światowe reakcjie na rosyjski najazd na Ukrainę zmieniają się mocno w czasie, brzmią coraz bardziej kategorycznie. To, co w końcu lutego wydawało się nadzwyczajnym aktem politycznej odwagi wobec putinowskiej Rosji, po tygodniu stawało się już standardowym sloganem światowej dyplomacji, a dziś wręcz mija nie zauważane. Ta stopniowa zmiana tonu polityki, to w jakimś stopniu efekt kompromitujących Rosję, a podnoszących prestiż Ukrainy, wydarzeń militarnych i barbarzyństwa wojsk rosyjskich wobec ludności cywilnej. Świat reaguje na nie coraz ostrzej. Ale to także świadectwo postępującej przemiany mentalności, widocznej zwłaszcza w Europie. W obu Europach: w tej tradycyjnie zatroskanej o swój dalszy los i w tej – też tradycyjnie – zaufanej w swoje niepodważalne bezpieczeństwo.
Coś się na tym kontynencie w toku ostatniego miesiąca zmieniło i zmienia się dalej z dnia na dzień. Pewne więzi słabną i pękają, rosną równocześnie nowe. Unia Europejska okazuje się mniej jednoznaczna w swych sympatiach i antypatiach. Równocześnie zarysowuje się jakieś podobieństwo nastrojów politycznych na północy kontynentu – u Brytyjczyków, Skandynawów, a także na środkowo-wschodzie Europy – poprzez trzy państwa bałtyckie, Polskę, Czechy, aż do Chorwacji i Słowenii w jednym, a Rumunii, Bułgarii i odległej Gruzji – w drugim kierunku. Klasyczny podział kontynentu na wschód i zachód wydaje się mówić coraz mniej. Można raczej wspomnieć ironiczne słowa Piłsudskiego o Polsce sprzed stu już lat, że jest jak obwarzanek: to, co najlepsze, jest w niej naokoło, tylko sam środek marny… Może zatem czeka nas obwarzanek europejski? Za wcześnie, by szkicować jego przyszłe kształty polityczne. Dziś migocą co najwyżej punkciki na mapach naszych idei i emocji zbiorowych. To taki uboczny, ale chyba dla całego naszego kontynentu ważny efekt wojny w Ukrainie.
WIARA NA PRZEDMURZU
Jeden jeszcze aspekt rosyjskiego najazdu na Ukrainę i światowych reakcji na dramat napadniętego narodu wymaga głębszego zastanowienia. Wiara i religia zawsze była i jest dotąd na Ukrainie sprawą ważną i niezbędną dla ukraińskiej tożsamości narodowej. Nie zmieniły tego sowieckie prześladowania – pochodzący stąd filozof Łunaczarski nie darmo przestrzegał towarzyszy, że religia jest jak gwóźdź: im mocniej w nią bijesz, tym głębiej włazi. Wyznaniem zaczerpniętym w X wieku z Bizancjum poprzez Grecję, Bułgarię i Morawy, jest tu prawosławie. Dopiero stąd, z Kijowa, w XII/XIII wieku, prawosławna wiara powędrowała na daleki północny wschód, docierając do żyjących tam plemion słowiańskich i ugro-fińskich. Tam gdzieś z czasem powstała Moskwa. O tej kolejności wydarzeń warto czasem wspominać. Ukraińskie prawosławie wędrowało tymczasem na południowy zachód, ku Haliczowi, gdzie z biegiem stuleci wymieszało się z katolikami łacińskimi, zwykle o korzeniach polskich i z greko-katolikami wywodzącymi się z zawartej w 1596 roku unii brzeskiej, Ci ostatni, pod koniec XIX wieku wcześnie i silnie uświadomieni narodowo, ostro antypolscy, ale zarazem antyrosyjscy, w czasach sowieckich przeżyli delegalizację swego Kościoła i krańcowe prześladowania, po wyjściu w 1990 roku z podziemia okazali się jednak społecznością bardzo dynamiczną religijnie i kulturowo.
Rosyjski najazd uderzył w cały naród, ale droga każdego wyznania jest inna. Prawosławie ukraińskie, pierwotnie przynależne do patriarchatu konstantynopolitańskiego, a przed 350 laty za łapówkę przejęte przez moskiewski, jeszcze kilka lat temu było rozbite na trzy współzawodniczące ze sobą instytucje religijne. W tej sytuacji Konstantynopol, jako najwyższy światowy autorytet Cerkwi, przed kilku laty definitywnie uniezależnił Kijów kanonicznie od Moskwy i ułatwił ukraińskim prawosławnym powrót do cerkiewnej jedności. To wzmogło na pewno skandalicznie prowojenny entuzjazm moskiewskiego patriarchy Cyryla. Wybuch obecnej wojny wywołał natomiast w światowym prawosławiu nie tylko protest przeciwko tej rosyjskiej agresji, ale i jednoznaczne potępienie pseudo-teologicznej doktryny tzw. „russkogo miru”, czyli odwiecznego moskiewskiego dążenia do dominacji nad Cerkwią prawosławną we wszystkich krajach słowiańskich. Trudno o mocniejszy wyraz cerkiewnej solidarności z cierpiącą Ukrainą. Aktualnie odwiedzający Polskę konstantynopolski patriarcha Bartłomiej I spotyka się tu z uchodźcami ukraińskimi, chcąc wesprzeć ich duchowo i zamanifestować poparcie dla ich sprawy.
Z katolikami obu rytów – łacińskiego i greckiego – z Ukrainy jest inaczej. Solidarna pomoc wielkiej ilości zakonnych, diecezjalnych i świeckich wspólnot katolickich z całego świata, a zwłaszcza z zamożnej Europy, stanowi w sumie wkład materialnie bardzo duży. Serca, powszechnej życzliwości i dobrych emocji wobec Ukrainy spotyka się wszędzie więcej, niż można się było spodziewać. Religijnym wyrazem tej bliskości stał się akt oddania Ukrainy i Rosji pod opiekę Najświętszej Maryi Panny. Uderza przy tym wyjątkowe osobiste zaangażowanie w sprawę tej wojny samego papieża Franciszka. Począwszy od niespotykanego w dziejach kościelnej dyplomacji złożenia osobistej wizyty w rosyjskiej ambasadzie przy Watykanie, poprzez wielokrotne wzywanie do niezwłocznego przywrócenia pokoju w Ukrainie i domaganie się międzynarodowej pomocy dla cierpiącej ludności cywilnej, aż do aktów najgłębiej modlitewnych, papież okazał wyjątkowe współczucie wszystkim – ukraińskim i rosyjskim – ofiarom wojny.
Zabrakło jednego: wyraźnego stwierdzenia prawdy o tym, co się na Ukrainie stało. Wojna nie jest trzęsieniem ziemi, które spada na wszystkich niezależnie od ich postępowania. Jest winą jednego z tych państw – Rosji. I to trzeba było powiedzieć, bo bez tego stwierdzenia Ukraińcy zostają wraz ze swymi najeźdźcami wrzuceni do jednego worka, a ich wojenna obrona zostaje moralnie zrównana z niszczącą ich kraj napaścią. Prawda jest zamazana.
Staje w polskiej pamięci straszna jesień 1939 roku i reakcja papieża Piusa XII na niemiecką napaść na Polskę. Współczucie wobec wojennych cierpień całej ludności wyraził już pod koniec tamtego września, trosce tej dawał jej konkretny wyraz kolejnymi próbami ulżenia losu polskiego Kościoła. Zabrakło jednak wtedy choćby słowa o winie niemieckiego okupanta. Było ono Polakom bardzo potrzebne duchowo, jako potwierdzenie prawdy i uznanie moralnej sprawiedliwości oporu. Czekaliśmy na nie aż do maja 1943 – i te lata zbiorowego bólu pozostały w pamięci co najmniej dwu pokoleń polskich katolików. Późniejsze tłumaczenia, że papieskich „niedopowiedzeń” wymagały prowadzone wtedy kościelne starania o możliwie najszybsze zawarcie pokoju, nikogo nie przekonywały. Intuicja podpowiadała, że rzeczywisty pokój wymaga najpierw powiedzenia prawdy. Boję się, że papieżowi Franciszkowi – mimo całego jego zaangażowania w pomoc ofiarom wojny – to jego przemilczenie będzie wypowiadane tak, jak spotkało to Piusa XII.
A ukraińscy katolicy muszą na razie zacisnąć zęby. Wytrzymają. Są ludźmi odwiecznego Przedmurza, odległego od rzymskiej Twierdzy – i znają ten swój los z opowieści dziesiątków wcześniejszych pokoleń. My też go znamy. I tym bardziej chcemy być z nimi razem.