Pokochać samą siebie

Czym jest terapia przez sztukę i jak z jej pomocą przejść kobiecą drogę do samoakceptacji i poczucia spełnienia? Z Anną Sikorską, arteterapeutką, szkoleniowcem, założycielką SensArte – Centrum Arteterapii w Warszawie, rozmawia Izabela Pichola.

Izabela Pichola: Jesteś dojrzałą kobietą – pełną pasji żoną, mamą i arteterapeutką. Kiedy patrzę na takie kobiety zastanawia mnie ich droga „do teraz”. Przeszłaś kobiecą drogę do siebie? Taką od Ani do Anny?

Anna Sikorska: Zdecydowanie, chociaż cały czas wolę myśleć o sobie „Ania” niż „Anna”, to czuję, że całą sobą jestem już bardziej Anną. Może nie do końca poważną – bo jest też we mnie bardzo spontaniczna i szalona część – ale dojrzałą. Na tej drodze przechodziłam przez różne etapy – etap godzenia się z przeszłością, z brakiem ojca, co nie było bez znaczenia w kontekście pojmowania siebie jako kobiety. Ale i etap stawania się żoną i mamą. To był proces nauki kochania siebie taką, jaką jestem i akceptacji siebie i swojej historii życia.

Chciałabyś o tym procesie opowiedzieć za pomocą matafory?

Obraz, jaki przychodzi mi do głowy, to mały pąk różowej róży, który usytuowany jest na środku białej kartki. Od niego w różnych kierunkach rozchodzą się korytarze, które budują i zarazem powiększają krąg naokoło pączka. Gdzieniegdzie widać pojedyncze płatki róż, a gdzieniegdzie listki. Krąg w końcu domyka się i naokoło okalają go czerwone, różowe i białe rozwinięte róże. To mój pierwszy obraz, jaki pojawił się w głowie po usłyszeniu pytania. I myślę, że adekwatny. Droga do akceptacji i rozkwitu była długa i kręta niczym labirynt. Gdzieniegdzie widziałam pojedyncze płatki – czyli takie oznaki prawdziwej mnie. Niektóre gdzieś omijałam i szłam dalej, niektóre zabierałam ze sobą. Dopiero na końcu każdej z tych dróg mogłam ułożyć je w całość – w piękne kwiaty. Dziś taką siebie widzę. Czuję się w pełni szczęśliwa.

Czy terapia przez sztukę, którą zajmujesz się zawodowo, może być pomocna w przejściu drogi do samoakceptacji i poczucia spełnienia? Jak ona „działa”?

Oczywiście. Sztuka nie kłamie. Nie da się założyć „maski” na rysunek, on mówi to, co w rzeczywistości czujemy i co mamy do powiedzenia. Wręcz zdejmuje te maski z twarzy. Podczas sesji zachęcam klientów i klientki do np. swobodnego tworzenia, co daje przestrzeń do odreagowania napięć, do skontaktowania się na samym sobie i swoim wnętrzu. Następnie omawiamy zarówno to, co na przykład zostało narysowane przez klienta, jak i emocje, które towarzyszyły mu podczas tworzenia pracy. Wiele wówczas się dzieje – docieramy nieraz do podświadomych sfer, do których kluczem staje się treść rysunku. Klient zaczyna lepiej siebie rozumieć, np. przyczyny swojego zachowania i reakcji lub relacje, w jakie wchodzi, a następnie może zacząć wprowadzać zmiany ku lepszemu. Arteterapia jednak to nie tylko rysowanie czy malowanie, ale także działania przez muzykę, ruch, słowo – wszystko zależy od tego, co dana osoba bardziej „czuje” i co lepiej jej pomoże w skontaktowaniu się z samą sobą.

Podasz jakiś przykład ćwiczenia? Jestem ciekawa, jak to wygląda w praktyce.

Stosuję czasami ćwiczenie, w którym proponuję, by z bandaży gipsowych zrobić maskę twarzy. Uczestnik zajęć tworzy maskę, następnie zdejmuje ją z twarzy – samo to doświadczenie bycia w masce, podczas gdy ona zastyga na twarzy, niemożność zdjęcia jej, a następnie proces zdejmowania z twarzy, daje olbrzymie emocjonalne wrażenie. Następnie zapraszam do malowania: na zewnątrz maski tego, jak pokazuje się innym i wewnątrz tego, jaką się widzi sam przed sobą. To zderzenie się dwóch rzeczywistości często jest bardzo mocne i wywołuje duże wzruszenie. Rozmawiamy o tym, jak jest, a jak osoba chciałaby, żeby było. Sztuka unaocznia to, co człowiek czuje, dzięki czemu łatwiej jest o tym porozmawiać. Rozmawiamy często o przekonaniach na swój temat, które wypływają z całego bagażu doświadczeń.

W swojej pracy spotykasz się z na co dzień z kobietami. Jaki obraz kobiety wyłania się z tych spotkań?

Każda kobieta jest inna, każda ma też inną historię życia. Nie umiałabym chyba stworzyć jednego obrazu. To jednak, co się przebija u chyba każdej z kobiet, z którą pracuję, to potrzeby – kochania i bycia kochaną, akceptacji, szacunku i bliskości. Każda z kobiet dąży do spełnienia tych naturalnych potrzeb na swój sposób.

Pokochać samą siebie   Nie da się założyć „maski” na rysunek, on mówi to, co w rzeczywistości czujemy i co mamy do powiedzenia. Archiwum Anny Sikorskiej

Czytając książkę „Czuła przewodniczka. Kobieca droga do siebie” psycholożki Natalii de Barbaro, zobaczyłam w każdej z typów kobiet, jakie opisywała – Męczennica, Potulna i Królowa Śniegu – siebie i najbliższe mi kobiety. Najbardziej poruszające były dla mnie fragmenty o kobietach „zaprzęgających się” do pracy ponad swoje siły. Jak myślisz, dlaczego to sobie robimy? Czy może to jest właśnie sposób realizacji wspomnianych przez Ciebie potrzeb, tylko w sposób destrukcyjny dla nas samych?

Myślę, że tak. Niektóre z nas starają się zdobyć tę upragnioną miłość i akceptację, zgadzając się na wszystko, kosztem siebie. Co więcej, nawet jak już tę miłość zdobędą, to dalej tak czynią, aby jej nie utracić. Jeszcze inne kobiety będą wchodziły w rolę ważnych, dominujących, zimnych – także by zyskać szacunek i aby być docenioną. Obserwuję, że pod tymi wszystkimi sposobami bycia, opisanymi powyżej typami, bardzo często kryją się po prostu małe dziewczynki, chcące tylko jednego – miłości. Wynika to bardzo często z dziecięcych doświadczeń, które zostawiają rany na sercu, odzwierciedlające się takimi postawami w wieku dorosłym.

Pomyślałam teraz o perfekcjonizmie.

Perfekcjonizm jest zapętleniem – straceniem z oka miłości Boga, bliźniego i zagubieniem prawdziwej siebie. To dążenie do spełniania oczekiwań, bardzo często podświadomie – oczekiwań naszych rodziców. Jeśli bycie perfekcyjną staje się celem samym w sobie, to taka postawa bardzo często prowadzi do zatracenia – wiecznego niezadowolenia, poczucia winy i życia w poczuciu porażki.

Czułość wobec siebie może „uratować” nasz kobiecy świat?

Myślę, że kobieca wrażliwość, czułość i delikatność są cechami, które nie zostały nam dane bez powodu. Jeśli otworzymy na nie serca i damy im dojść do głosu, mogą nas doprowadzić do odpowiedzi na nasze najważniejsze pytania.

Obserwuję na Instagramie kolaże dziennikarki Natalii Szerszeń. Na jednym z nich widnieje takie hasło: Kobiecość nie wyklucza siły.

Zdecydowanie zgadzam się z tym zdaniem. Nawet powiedziałabym, że siła jest składową kobiecości. Siła to nie tylko mięśnie. Siła może być wewnętrzna. Ile siły musiała mieć Maryja stojąc pod krzyżem i patrząc na śmierć swojego Syna? Ile siły ma każda z nas, idąc przez życie i pełniąc w nim różne role? Pamiętam jednak, że aby mieć siłę, czasem trzeba odpocząć, odpuścić i się doładować. Długo się tego uczyłam, ale obecnie mam swoje sprawdzone sposoby i wspieram w nauce tego także inne kobiety.

Podzielisz się nimi?

Najważniejsze na początek, by każda z nas potrafiła chociaż na chwilę zatrzymać się w pędzie codziennych spraw i uświadomić sobie – czy jestem zadowolona z tego, jak wygląda moje życie? Co jest dla mnie ok., a co chciałabym zmienić? Opracowałam program, gdzie krok po kroku rozpracowujemy z klientką jej obraz siebie i jej sposoby funkcjonowania (poświęcanie się dla innych z poczuciem ciągłego wyczerpania, życie w ciągłym biegu, brak czasu dla siebie lub dla rodziny i wiele innych). Po kolei przechodzimy przez to, jak kobieta postrzega siebie, jak funkcjonuje w relacjach z innymi, jakie ma przekonania i czy te przekonania jej służą. Kobieta uczy się kontaktować ze swoimi emocjami, z odczuciami z ciała i pragnieniami oraz buduje na nowo obraz swojej rzeczywistości i samej siebie. Program nazwałam „Na Nowo” z uwagi na to, że obraz siebie nie jest czymś zupełnie nowym, a na nowo odkrywaną swoją własną tożsamością, indywidualnością i pięknem. Czasem przyprószonym odpryskami bolesnych doświadczeń i wrytych w serce przekonań – często budowanych przez słowa i przekonania innych. Samoświadomość to pierwszy krok do zmiany i pierwszy krok do tego, by nauczyć się kochać siebie, bliźniego i oczywiście Boga.

Zaproponujesz z okazji Dnia Kobiet naszym Czytelniczkom krótkie ćwiczenia arteterapeutyczne, które mogłyby wykonać w warunkach domowych?

Jak najbardziej.

Narysuj na kartce, tak jak umiesz i tym, co masz pod ręką, przejście przez rzekę. Jaka będzie Twoja rzeka? Jaki będzie Twój sposób przejścia? Masz już w głowie swój obraz?
Kiedy już narysujesz ten obraz, uwzględniając jak najwięcej szczegółów, zastanów się nad tym, co czujesz kiedy patrzysz na niego. Czy rzeka wydaje Ci się płytka, czy głęboka, szeroka, rwąca, czy może spokojna i do przejścia wpław? Czy do tego, by przez nią przejść potrzebujesz tylko skakać po kamieniach, a może przejdziesz ją bosymi stopami, a może wybudowałaś w swojej wizji solidny most z przęsłami? To wszystko jest ważne. Pomyśl teraz o realnych problemach, za jakimi się zmagasz. Twoja rzeka i sposób przejścia przez nią, będzie odpowiadał prawdopodobnie Twojemu stosunkowi do problemu (jak go widzisz – jako jaką rzekę) i temu, jak radzisz sobie z tym problemem. Każda z Was może wykonać to ćwiczenie i w rysunku może przyjrzeć swoim sposobom radzenia sobie w trudnych sytuacjach.


Jesteś kobietą wierzącą. Co to dla Ciebie oznacza w kontekście Twojej pracy arteterapeutycznej?

Jezus uczy mnie miłości i miłosierdzia do każdego człowieka, niezależnie od czynów, jakie popełnia i trosk, jakie z sobą nosi. Uczy, jak być nieoceniającym towarzyszem. Czasem zdarza się, że mam dylemat moralny, nie wiem, jak się zachować w jakiejś trudnej sytuacji, a czasem po prostu emocje biorą górę. Wtedy się modlę – dzięki rozmowie z Bogiem zazwyczaj szybko taki dylemat się rozwiązuje. Nie ukrywam swojej wiary, ale też nie mówię o niej pacjentom, staram się zachować wszelkie zasady etyki zawodowej. Sama nigdy nie rozmawiam z pacjentami o wierze, chyba, że sami wniosą ten wątek. Jestem tam dla nich, bez względu na ich wyznanie i przekonania. To swoim zachowaniem, autentycznością i postawą staram się odbić światło Jezusa. W terapii ogromnie ważna jest ta relacja terapeuta – pacjent. Zaufanie, poczucie bezpieczeństwa i sama świadomość stałości – niezależnie od tego, co się ze mną dzieje, co przeżywam – jestem przez terapeutę akceptowany taki, jaki jestem. On jest obok. Towarzyszy, zadaje pytania, ma pomóc osobie w zrozumieniu samego siebie i swojego świata.

Czy terapia może w pewnym momencie zająć miejsce relacji z Bogiem? Ta bliska, nieoceniająca relacja, o której mówisz, nieraz odkrywcza wiedza na temat przyczyn swoich zachowań sprawia, że po takiej terapii jakość naszego życia bardzo wzrasta. Czy po takim ozdrowieńczym procesie zostaje jeszcze miejsce na głód słów Boga? Głód relacji z Nim?

Kiedyś usłyszałam takie słowa: każda dobra terapia zbliża do Boga. Nie wiem, kto je wypowiedział, ale mam wrażenie, że coś w tym jest. Oczywiście istnieje ryzyko, że na pewnym etapie terapia może od Boga oddalić, na co może mieć wpływ wiele czynników, m.in. to, jak się ułoży relacja terapeutyczna, jakie ma przekonania sam pacjent, ale i terapeuta i co jest celem terapii. Jednak mam też takie wrażenie, że Pan Bóg wyznacza różne ścieżki ludziom, by mogli Go w końcu odkryć i poznać. W mojej praktyce pracuję z różnymi osobami, niektórymi będącymi bliżej Boga, innymi żyjącymi daleko od Niego. Każdy na nas ma w sobie głód miłości. A że Bóg jest Miłością, jakoś mam poczucie, że niezależnie od drogi, jaką pójdzie, szukając – w końcu do tej Miłości dotrze.

Spotkania Jezusa z kobietami na zawsze odmieniały ich kobiece serca. Przy którym z tych spotkań Twoje bije szybciej?

Pod tym kątem chyba najmocniej pamiętam ewangelię, kiedy kobieta chwyciła się frędzlów u płaszcza Jezusa. „Córko, twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju” (Łk 8,40-48) Te słowa napełniają mnie nadzieją. Są też skierowane wprost do kobiety (ujęte w pięknej formie „córko”), mimo tłumu ludzi naokoło. Ona wie, czego chce, jest silna – nie zwracając uwagi na nikogo, łapie się Jego, bo w Nim widzi ratunek i nadzieję.

Bliżej Ci do ewangelicznej Marty czy Marii?

Czasami chyba do jednej, a czasami do drugiej. Kiedy za dużo pracuję i zapominam o rzeczach najważniejszych, słyszę słowa w głowie: nie martw się, zaufaj. A czasami zostawiam wszystko i słucham, jak Maria.

„Kochaj bliźniego swego jak siebie samego”. Co znaczą dla Ciebie te słowa?

Dla mnie znaczą tyle, że jeśli sami nie będziemy potrafili siebie kochać, nie damy tej miłości innym. Będziemy dalej przekazywać nasze zranienia i powielać błędy. Pierwszy raz poczułam, że kocham siebie, jak usłyszałam na modlitwie wstawienniczej słowa skierowane do mnie: „Jesteś Moją najcenniejszą perłą, Moją umiłowaną córką.” Poczułam wówczas w sercu olbrzymie ciepło i przenikającą radość. Skoro jestem perłą, jestem umiłowana, to jak ja sama mogę siebie nie kochać? To było dobrych kilka lat temu, ale słowa te towarzyszą mi do dzisiaj i wzmacniają mnie nieustannie. Każda z nas jest wyjątkowa, jedna w swoim rodzaju, każda z nas jest umiłowaną córką. To przekonanie daje wielką siłę i pomaga przekazywać tę miłość innym.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Izabela Pichola