O faktach i mitach na temat depresji opowiada o. Artur Hącia OP - dominikanin i psychiatra.
Agnieszka Huf: Słowo “depresja” weszło już do języka potocznego i często używane jest na określenie każdego przelotnego spadku nastroju. Zacznijmy więc może od końca – czym depresja nie jest?
o. dr Artur Hącia: Depresja to choroba która dotyka ok 1,5 miliona osób w Polsce. Warto podkreślić, że nie jest ona zwykłym smutkiem spowodowanym trudną sytuacją, stratą, niepowodzeniem. Różni się też od żałoby czy kryzysu egzystencjalnego, poczucia frustracji czy niezadowolenia z życia. Nie jest też stanem rozleniwienia i brakiem silnej woli.
Czym zatem jest?
Żeby postawić rozpoznanie depresji, u danego pacjenta musi wystąpić zespół kilku objawów: obniżony nastrój, brak energii, zmniejszona aktywność, nieustanne zmęczenie, niemożność odczuwania radości. Ważny jest również czas trwania – objawy te muszą utrzymywać się minimum dwa tygodnie, więc chwilowe wahania nastroju nie będą depresją. Choroba trwa zwykle kilka miesięcy, nieleczona oznacza długie tygodnie głębokiego cierpienia.
Skąd się bierze depresja? Jak to się dzieje, że pogodna, aktywna osoba traci zupełnie chęć do życia?
Depresja to choroba wielowymiarowa. Pierwszym z nich jest wymiar biologiczny – tu dużą rolę odgrywają geny, co szczególnie dobrze widać w badaniach bliźniąt jednojajowych. Wśród przyczyn biologicznych ważna jest rola zaburzeń na poziomie neurohormonalnym i neuroprzekaźników (serotoniny, dopaminy czy noradrenaliny). Na zachorowanie mogą wpływać również stany zapalne i zaburzenia układu immunologicznego. Obserwuje się także zmiany anatomiczne w mózgu. U niektórych osób samo wystąpienie kilku czynników biologicznych może spowodować chorobę – bez wyraźnego wpływu środowiska. Pewną rolę odgrywa tu również pewien typ osobowości, który moglibyśmy nazwać „depresyjnym”.
A trudne doświadczenia, żałoba, trauma – czy one też mogą przyczyniać się do zachorowania?
Oczywiście, często obok naszej predyspozycji biologicznej pojawiają się czynniki które nazywamy stresorami – związane są one z naszymi myślami, decyzjami, relacjami, umiejętnościami radzenia sobie z trudnościami, dbaniem o siebie… To wszystko może wpływać na naszą podatność na depresję. Czynnikiem spustowym mogą stać się też trudne doświadczenia – utrata bliskiej osoby, zdrowia, pozycji społecznej, kryzys osobisty lub rodzinny. Na początku przeżywanie straty jest naturalne, ale jeśli ono się przedłuża, a nasze mechanizmy obronne nie radzą sobie z tą sytuacją, może to doprowadzić do pojawienia się objawów depresji. Takimi czynnikami mogą być również choroby naszego ciała, np. choroby tarczycy, cukrzyca, choroba niedokrwienna serca czy choroby nowotworowe. Ważnym czynnikiem stresogennym jest również ból. Do powstania depresji mogą się też przyczyniać niektóre leki. Ale tak do końca nie jesteśmy w stanie przewidzieć, kto zachoruje na depresję.
Czyli mitem jest, że depresja zawsze jest skutkiem jakichś ciężkich doświadczeń – można wieść udane życie rodzinne i zawodowe i zachorować?
Tak, może tak się zdarzyć, nie obserwujemy żadnych znaczących czynników zewnętrznych, a choroba i tak się pojawia. Kiedyś mówiono w takiej sytuacji o depresji endogennej. Ale bywa też odwrotnie – ktoś doświadcza traumy, dużej straty, ale potrafi sobie z tym poradzić bez większych konsekwencji dla zdrowia psychicznego.
Jakie objawy, obserwowane u siebie lub u naszych bliskich, powinny skłonić nas do szukania pomocy?
Do rozpoznania depresji przez lekarza muszą wystąpić przynajmniej dwa z trzech głównych objawów – obniżenie nastroju, brak energii i brak odczuwania przyjemności, czyli anhedonia. W depresji człowiek niejako się „zapada” – nic go nie cieszy, nie jest w stanie odczuwać przyjemności. Kiedyś prof. Kępiński mówiąc o depresji posłużył się obrazem bycia na dnie głębokiej studni – ciemno, głucho, samotnie, bez perspektyw, człowiek jest odcięty od świata. i chociaż gdzieś tam nad głową widać fragmencik nieba, to nie ma pojęcia, jak się z tej studni wyrwać, ani nawet motywacji, żeby próbować. To nie jest doświadczenie chwilowe, ale ciągnące się tygodniami. Pojawiają się również inne objawy, m.in. związane z osłabieniem funkcji poznawczych – problemy z pamięcią, uwagą, koncentracją. Trudno zrozumieć proste rzeczy, zapamiętać coś, podjąć decyzję. Pacjent zaczyna tracić wiarę w siebie, a to powoduje narastanie lęku i smutek. W końcu pojawia się uczucie braku kontroli nad swoim życiem. Pacjent obwinia siebie, traci do siebie szacunek, zaczyna mieć nieracjonalne wyrzuty sumienia, pojawiają się czarne myśli. To może docelowo prowadzić do myśli samobójczych, a w najgorszym wypadku może doprowadzić do targnięcia się na swoje życie. Pojawiają się też objawy związane z ciałem – do najczęstszych zaliczamy spadek masy ciała, utratę apetytu, trudności ze snem, obniżenie libido, zaparcia.
A czy zawsze jest tak, że otoczenie dostrzega problem chorego? Czy może zdarzyć się tak, że ktoś z naszych bliskich choruje, ale skutecznie ukrywa to przed światem?
Bywa, że chory cierpi na depresję maskowaną – wtedy nawet on sam zwykle nie zdaje sobie sprawy z przyczyny, bo objawy psychiczne nie są mocno nasilone, a choroba manifestuje się w inny sposób, daje niespecyficzne objawy. Należą do nich trudności ze snem, lęk, dolegliwości somatyczne (czyli te związane z ciałem): zespoły bólowe, problemy kardiologiczne i gastroenterologiczne, może pojawić się świąd skóry. Tych masek może być bardzo wiele. Szacuje się, że ok. 20% pacjentów zgłaszających się do lekarza rodzinnego z dolegliwościami somatycznymi, ma objawy depresji. Z kolei u części osób może pojawić się łagodny lub umiarkowany epizod depresyjny, ewentualnie stan, który nazywamy dystymią – trwa on latami, przez większość czasu występuje nieznacznie obniżony nastrój i pacjent jest w stanie ukrywać to przed otoczeniem. Nie oznacza to jednak, że cierpi mniej! Niektórzy nie przyznają się sami przed sobą do swoich trudności, bo starają się ocalić wizerunek siebie samego jako człowieka, który nie okazuje słabości, jest silny, nie choruje, potrafi sobie ze wszystkim poradzić. Jeszcze inna grupa to ludzie, którzy starają się ukrywać chorobę, bo boją się stygmatyzacji, obawiają się „łatki” osoby chorej psychicznie. Są też tacy, którzy z różnych powodów doszukują się w sobie problemów duchowych np. zniewolenia duchowego zamiast choroby psychicznej.
Czy depresję da się wyleczyć?
To jest choroba o wymiarze biologicznym, więc medycyna jest skuteczna w niwelowaniu objawów, mamy coraz więcej różnych leków, które mogą pomóc. Nie mniej ważną rolę odgrywa psychoterapia. Jednak również po ustąpieniu objawów depresji konieczne jest leczenie podtrzymujące, aby zmniejszyć ryzyko nawrotu. Dlatego tak ważne jest, żeby współpracować ze swoim lekarzem, dopytywać w razie wątpliwości. Tymczasem wielu pacjentów odstawia leki zaraz po ustąpieniu objawów. To może prowadzić do szybkiego powrotu choroby. Dlatego tak ważne jest kontynuowanie leczenia zgodnie z zaleceniami.
Wokół samego leczenia też narosło wiele mitów – lęk, że leki zmieniają charakter, tworzą z ludzi bezwolne roboty…
Leczenie depresji jest wielowymiarowe. Pierwszą metodą są leki – wbrew obiegowym informacjom człowiek nie staje się po nich inny, nie zmieniają naszej osobowości, naszego postrzegania i rozumienia świata! Natomiast potrzebny jest czas i cierpliwość, na poprawę trzeba czekać jakieś 2 - 4 tygodnie, a w tym czasie, szczególnie w pierwszym tygodniu, mogą pojawiać się krótkotrwałe objawy uboczne np. bóle głowy, przyspieszona perystaltyka jelit czy szybsze bicie serca. To skłania ludzi do przedwczesnego przerwania terapii nie doczekawszy efektów leczenia. Ale leczenie to nie tylko farmakologia – swoje miejsce ma również psychoterapia, przy czym w najcięższych epizodach można ją włączyć dopiero wtedy, gdy objawy będą mniej nasilone i pacjent będzie miał dość energii i chęci, żeby podjąć współpracę z psychoterapeutą.
Bardzo skuteczną metodą, która niestety jest stygmatyzowana i wywołuje wiele kontrowersji, jest elektroterapia, powszechnie nazywana elektrowstrząsami. Społeczny odbiór tej metody zafałszowany jest przez tezy lansowane przez antypsychiatrów – widoczne jest to na przykład w filmie “Lot nad kukułczym gniazdem”. Ludzie obawiają się elektroterapii – niepotrzebnie! Sam mogłem uczestniczyć przy wielu takich zabiegach i jestem przekonany, że to skuteczna i bezpieczna alternatywa dla czasami nieskutecznej farmakoterapii. Zabieg taki odbywa się w całkowitym znieczuleniu, trwa krótko a przynosi szybkie i dość trwałe efekty. Są również inne metody, takie jak fototerapia i stymulacja magnetyczna, ale to już chyba temat na inną rozmowę.
A jeśli pacjent nie podejmie leczenia?
To skazuje się na cierpienie. Epizod po kilku miesiącach pewnie minie, ale po jakimś czasie może dojść do nawrotu lub może przejść w stan przewlekły. Jest również ryzyko, że pojawią się myśli samobójcze, a z nimi próba samobójcza.
Osoby wierzące czasami nie podejmują leczenia, za to zagęszczają swoje życie modlitewne, licząc, że w ten sposób zwalczą chorobę. Czy to dobre podejście?
Myślę, że warto pamiętać, gdzie leży sedno. Jeżeli coś jest problemem duchowym, to w pierwszej kolejności stosujemy środki duchowe. Natomiast jeżeli jest to problem medyczny, a takim jest depresja, to włączamy leczenie medyczne. Leczenie depresji tylko modlitwą będzie miało podobny skutek, jak leczenie w ten sposób jakiejkolwiek innej choroby. Oczywiście liczne badania potwierdzają dobry wpływ modlitwy, a życie duchowe jest istotnym czynnikiem, pozytywnie wpływającym na leczenie. Jednak w przypadku choroby nie zastąpi tego, co podstawowe: terapii lekami i psychoterapią. Można powiedzieć, że z perspektywy teologicznej Bóg uzdrawiając człowieka działa poprzez lekarzy. Pius XII podkreślał, że kapłani i lekarze idą w tym samym kierunku, współpracując w uzdrawianiu zdrowia człowieka, przybliżają go do Pana Boga, tylko robią to różnymi drogami – Kościół z pomocą sakramentów, a lekarze przy pomocy medycyny. To się nie wyklucza. Problemem pojawia się, gdy tylko się modlę, a nie podejmuję leczenia. Możemy tu powiedzieć o złamaniu przykazania “nie zabijaj” i nakazu troski o swoje zdrowie i życie, które są darem Boga. Poddanie się leczeniu pomaga nam wrócić do stabilności i budować jeszcze głębsze życie duchowe. Papież ten podkreślał także, że trudno zbudować dobrą, owocną duchowość, kiedy psychika boryka się z chorobą. Oczywiście zdarzają się również sytuacje, kiedy religijność może być szkodliwa, ale to są dużo rzadsze przypadki związane z nadużyciami w sferze duchowej, z psychomanipulacją i ze złym jej rozumieniem.
Jak możemy pomóc, kiedy choruje ktoś z naszego otoczenia?
Najważniejsze to być blisko – nie narzucać się, ale budować poczucie komfortu, bliskości i zrozumienia. Nie reagować agresją, złością czy zniechęceniem na objawy choroby. Pozwalać, na ile to możliwe, funkcjonować w rodzinie. Podstawą jest oczywiście motywowanie do szukania pomocy, zachęcanie do wizyty u lekarza – jeśli u chorego widzimy opór przed pójściem do psychiatry, to warto namówić na wizytę u lekarza rodzinnego, który też może włączyć leczenie. Warto mobilizować chorego do aktywności, do podejmowania jakiegoś działania, unikając jednocześnie zwrotów: „weź się w garść”, „ogarnij się”, bo są one formą agresji i utrudniają powrót do zdrowia.
o. Artur Hącia - dominikanin, lekarz specjalista psychiatra, dr n. med., dr teologii, autor książki "Psychiatra i jego misja w nauczaniu Kościoła" ".
Agnieszka Huf Dziennikarka, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego”. Z wykształcenia pedagog i psycholog, przez kilka lat pracowała w placówkach medycznych i oświatowych dla dzieci. Absolwentka Akademii Dziennikarstwa na PWTW w Warszawie. Autorka książki „Zawsze myśl o niebie: historia Hanika – ks. Jana Machy (1914-1942)”.