Myśl wyrachowana: Nikt nie odpowie miłością na cokolwiek innego niż miłość.
Kiedyś, podczas kursu ewangelizacyjnego, ktoś zgłosił pretensje do talerzy używanych przy posiłkach. Talerze zakupiła wspólnota, ale „inny podmiot” uważał je za swoje. Kiedy rozważaliśmy z księdzem, jak wybrnąć z tej bzdurnej sytuacji, przypomniały mi się słowa Jezusa: „Zmusza cię kto, żeby iść z nim tysiąc kroków, idź dwa tysiące!”. Gdy wypowiedziałem je na głos, obaj wiedzieliśmy, co należy zrobić: odpuścić. Niech biorą, co chcą, błogosławimy im. I w tej chwili spadło z nas napięcie, konflikt błyskawicznie wyparował, a miejsce niesnasek zajęła wzajemna życzliwość.
Nie przypominam sobie takiej sytuacji, żebym cokolwiek dobrego osiągnął przez upór przy swoim i wymuszanie swoich racji. I nie miało żadnego znaczenia to, czy miałem słuszność, czy też nie. Za to zawsze gdy pod prąd swoim ambicjom wybierałem prawo Ewangelii, pojawiały się błogosławione skutki.
Piszę o tym, bo po moich niedawnych tekstach, w których poruszyłem temat relacji Kościoła do judaizmu, otrzymałem sporo krytycznych komentarzy. Dominowało w nich niezadowolenie z powodu życzliwych gestów wobec Żydów. Powtarzało się stwierdzenie, że Żydzi nie wykazują się wobec nas równą życzliwością. „Czy skoro my obchodzimy Dzień Judaizmu w Kościele katolickim, Żydzi obchodzą u siebie dzień katolicyzmu?” – pisali oponenci. „Dlaczego rabin Schudrich nie świętuje Bożego Narodzenia?” – pytał pan Sylwester, nawiązując do tradycji wspólnego zapalania świec chanukowych w pałacu prezydenckim. Z kolei pan Kacper dopytywał: „Widział Pan kiedyś uroczystość zapalenia choinki w żydowskiej synagodze? Albo jakieś symboliczne ustawienie dekoracji grobu Pańskiego podczas Świąt Wielkanocnych? Albo procesję Bożego Ciała dookoła Muzeum Żydów Polskich?”.
Paradoks polega na tym, że taka retoryka wynika z logiki Starego Testamentu. I oto my, akcentując różnicę między chrześcijaństwem a judaizmem, stosujemy zakorzenioną w judaizmie zasadę odpłaty: ty mi dobrze – ja ci dobrze, ty mi źle – ja ci źle.
Pan Jezus zakwestionował mentalność typu „oko za oko i ząb za ząb”, a my z uporem do niej wracamy, domagając się symetrii w okazywaniu sobie życzliwości. My – uczniowie Chrystusa. Nic dziwnego, że wciąż siedzimy w tej samej klasie, żrąc się nie tylko z Żydami, ale nawet z chrześcijanami innych wyznań.
„Miłość nie szuka swego” – pisze apostoł. My nie potrzebujemy wzajemności, żeby okazywać miłość. Więcej: nie może być dla niej przeszkodą nawet czyjaś wrogość.
Jeśli cokolwiek ma kogokolwiek przekonać do chrześcijaństwa, to tylko bezinteresowna miłość. Manifestowanie wyższości i gadanie innym: „was trzeba nawracać”, jakoś się nie sprawdza. Chrześcijanie robią to już dwa tysiące lat i jakoś bez efektów. I dalej próbują.
Franciszek Kucharczak