Niełatwo dziś o dobrą nową komedię. Dlatego tak lubimy te stare.
Choć kanałów z filmami moc, dominują produkcje mało udane. Ilość absolutnie nie przechodzi w jakość. Bo wbrew pozorom jest to gatunek wymagający. Wszyscy wiedzą, że wymagający: poczucia humoru, dobrej anegdoty, aktorów mających komiczny talent, jednak (prawie) wszyscy zapomnieli o jeszcze jednym składniku – dobrym smaku. Zaś odrobiny życiowej mądrości nikt już nawet od komedii nie oczekuje. A szkoda.
Popularne stało się rozróżnienie między śmiechem a rechotem, wiadomo, że można śmiać się z kogoś lub do kogoś. Są też filmy ciepłe, pogodne, które nie bawią do łez, za to poprawiają stan ducha, dobrze nastawiają do życia i ludzi. Niestety, to naprawdę białe kruki na filmowym nieboskłonie. Specjalistą od takich produkcji jest brytyjski reżyser Richard Curtis, twórca takich przebojów jak „Notting Hill” czy „To właśnie miłość”. Ta druga komedia doczekała się zresztą mnóstwa kopii, próbujących powtórzyć specyficzny, pozytywny klimat filmu, będący znakiem rozpoznawczym scenarzysty i reżysera, kawalera… Orderu Imperium Brytyjskiego. Jak widać, na Wyspach docenia się soft power, czyli skuteczne kulturowe oddziaływanie na inne nacje.
Trochę niedocenionym dziełem Curtisa jest „About time”, dostępny na wielu kanałach filmowych pod polskim tytułem „Czas na miłość”. To opowieść o rodzinie, w której mężczyźni potrafią podróżować w czasie, wyłącznie wstecz i jedynie do miejsc oraz sytuacji, które już przeżyli. Kto z nas nie miał kiedyś takich fantazji? Kto nie chciałby dostać drugiej szansy, czegoś naprawić, zmienić na lepsze? Banalny, wydawałoby się, pomysł (wchodzisz do szafy, wychodzisz w 2012 roku i odmieniasz przeszłość) jest w tym filmie nie tylko okazją do zabawnych gagów (w końcu to komedia), ale także całkiem poważnych refleksji o tym, co w życiu się liczy.
By nie psuć zabawy tym, którzy filmu nie widzieli, zdradzę jedynie, że jest to opowieść o szczęściu, jakie dają macierzyństwo i ojcostwo. O tym, jak ważna jest duża rodzina i jak istotne są relacje między pokoleniami. Miłość nie dotyczy tu jedynie chłopaka i dziewczyny, potem męża i żony, ale – co niezwykle rzadkie we współczesnym kinie, także dorosłych – ojca i syna. Znakomici aktorzy – Domhnall Gleeson (syn) oraz Bill Nighy (ojciec) w sposób subtelny pokazali, jak ważna i głęboka może to być relacja.
Jest w tym filmie wiele uroczych scen, choćby ta, gdy Mary (Rachel McAdams) przekonuje męża, że już czas na kolejne dziecko. Nie brak świetnie napisanych i zagranych ról drugoplanowych, co stało się znakiem rozpoznawczym komedii Curtisa. A ta jest wyjątkowo staromodna i tradycyjna, całkowicie ignorująca obowiązujące dziś mody i trendy. Z przesłaniem, że nie trzeba wcale podróżować w czasie, by być szczęśliwym. Wystarczy doceniać każdy przeżyty dobrze dzień.•
Piotr Legutko