Kościół w powszechnej diasporze

Nie ma już krajów chrześcijańskich. Wszędzie na świecie i w stosunku do świata chrześcijaństwo znajduje się w sytuacji diaspory – oczywiście w rozmaitym stopniu. Zasadniczo wszędzie też stanowi ilościową mniejszość, przynajmniej jeśli chodzi o chrześcijaństwo autentyczne, naprawdę przeżywane. Nigdzie też chrześcijanie nie odgrywają roli kierowniczej w takim stopniu, jaki pozwalałby im nadać życiu świeckiemu głębokie i wyraźne piętno chrześcijańskich ideałów. Co to oznacza dla przyszłości Kościoła?

Chyba nikt już nie ma wątpliwości, że chrześcijaństwo, które charakteryzowało okres średniowiecza i do pewnego stopnia nowożytności – mocno zindywidualizowane, oparte na ludowej pobożności i feudalnej, wykształconej w drugim tysiącleciu strukturze organizacyjnej – zanika obecnie w tempie przyspieszonym (z pewnością w Europie). Dlaczego jest to sytuacja nieodwracalna? Ponieważ długofalowa i kulturowo ugruntowana. Historycznie rzecz ujmując, w chwili, gdy rozpoczęły się intensywne podziały i dechrystianizacja Zachodu, żyjącego wcześniej pod znakiem kulturowej jedności, Kościół niesiony falą europejskiej ekspansji stał się rzeczywiście Kościołem powszechnym – Kościołem obecnym w wielu środowiskach i kulturach, ale też – w samym sobie – wielokulturowym. Średniowieczna forma jego miejsca w życiu publicznym była możliwa dopóty, dopóki był on wpisany w jedną kulturę w szerokim tego słowa znaczeniu. Nie chodzi przy tym wyłącznie o dziedzictwo tradycji czy moralność i obyczaje, ale także o stosunek do własności, do pracy, o mentalność i wiele innych czynników składowych.

Kościół w powszechnej diasporze   Aleksander Bańka: „Jeśli mówimy o Kościele przyszłości – tym, do którego zmierzamy, który jeszcze bardziej będzie w diasporze – mówimy równocześnie o Kościele ludzi aktywnych, świadomych swej podmiotowości”. Unsplash

W obrębie tego „zachodniego” sektora kulturowego mógł więc Kościół przez wieki odgrywać niekwestionowaną rolę kierowniczą i zwierzchnią, stając w opozycji do tego, co przychodziło „z zewnątrz” – do obcych zagrożeń, pogańskich wpływów kulturowych, czy herezji o genezie w dużej mierze wschodniej. Ale co, gdy zabrakło tego „z zewnątrz”? Wówczas zaczęła ujawniać się z całą mocą dysydencja wewnątrz chrześcijaństwa jako takiego. Jej przyczyny i przebieg to oczywiście zespół wielu warunkujących się czynników, ale jedno można powiedzieć – że ludzie współcześni odkryli kulturowy pluralizm i utwierdzili się w przekonaniu, że Kościół ze swoją teologią, wizją szczęścia, moralności, stylu życia i wartościami nie musi być już dłużej punktem odniesienia dla ich pragnień i potrzeb. Zaczęli więc je artykułować i zaspokajać po swojemu, nie oglądając się na instytucję, a z czasem także – na treści chrześcijańskiej wiary. To proces nierównomierny, gdzieniegdzie narastający, w innych miejscach – słabnący. W Polsce jego apogeum jest najprawdopodobniej wciąż jeszcze przed nami. Jakie to rodzi konsekwencje?

Przede wszystkim musimy dziś z całym spokojem i zaufaniem Bogu uświadomić sobie, że sytuacja Kościoła w życiu publicznym zmienia całkowicie swoją formę. Praktycznie wszędzie jest już Kościołem diaspory, żyjącym wśród rzesz niechrześcijańskich, a przeto w takim kontekście kulturowym, ekonomicznym, politycznym, naukowym czy artystycznym, który coraz bardziej nie jest już dziełem chrześcijan – nawet jeśli nominalnie wciąż jeszcze nimi pozostają. Próba zaprzeczania takiemu stanowi rzeczy, zwalczania go, zahamowania metodami szeroko rozumianej inżynierii społecznej jest działaniem przeciwskutecznym, a dla Kościoła – jeśli będzie tego rodzaju działania wspierał lub w nich uczestniczył – zabójczym. Podobnie ma się rzecz z dążeniem do zamykania się w swej skorupie i kultywowania mentalności oblężonej twierdzy. Przyjmuje ona siłą rzeczy kształt epok minionych i nic dziwnego, że ludzie nie chcą do niej wchodzić, identyfikując ją z czymś na kształt getta (zazwyczaj wrogiego i odpychającego) lub drobnomieszczańskiego jarmarku – archaicznego i groteskowego. Problem w tym, że jako dzieci Kościoła chyba wciąż jeszcze nie potrafimy w pełni przebudzić się ze snów o Zachodzie w pełni chrześcijańskim – bez jakiejkolwiek liczącej się reszty.

Czy to znaczy, że nadchodzi kres chrześcijaństwa? Żadną miarą. Obecna sytuacja diaspory to naturalna kolej rzeczy, której w zasadzie od wieków powinniśmy się byli spodziewać. Oczywiście, nie chodzi o to, że mamy jej pozytywnie chcieć. Przeciwnie – trzeba nam dążyć do jej przezwyciężenia, uruchamiając cały ewangeliczny, apostolski i misyjny potencjał Kościoła. Chodzi natomiast o to, że sytuacja diaspory, w której na samym początku znajdował się Kościół wyzwalała jego najbardziej żywotne, duchowe energie, obliczone nie na zwalczanie tego, co nieuniknione, ale na uwolnienie tego, co osadzone najgłębiej w jego tożsamości – co najbardziej eklezjalne, ewangeliczne, charyzmatyczne i mistyczne. W jakimś sensie historia zatacza dziś krąg, stawiając nas wobec konieczności powrotu do źródeł – nie do tego samego, Kościoła co w pierwszych wiekach, lecz do takiej samej żywej wiary przystosowującej się do realiów neopogańskiej współczesności. Zresztą, w ciągu swej historii Kościół zawsze znajdował sposoby przystosowania się do tego, co nieuniknione – do stanu faktycznego – co nie znaczy, że stawał się przez to mniej wierny Bogu i sobie. Potrafił znaleźć język dialogu i spotkania ze światem, nie przestając być dla świata znakiem sprzeciwu – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Czy możemy więc sądzić, że nieuchronna konieczność adaptacji do przyszłego kształtu świata, której obecnie tak boleśnie się uczymy, jest czymś, co nie mieści się w perspektywie Bożej Opatrzności? Jedno jest pewne. Jeśli mówimy o Kościele przyszłości – tym, do którego zmierzamy, który jeszcze bardziej będzie w diasporze, co paradoksalnie jest dla niego większą szansą niż zagrożeniem – mówimy równocześnie o Kościele ludzi aktywnych, świadomych swej podmiotowości. To będzie Kościół nie tylko duchowieństwa, ale też ludzi świeckich, którzy będą mieli poczucie, że są za niego odpowiedzialni i nie stanowią tylko obiektu duszpasterskich zabiegów. Co więcej, Kościół i państwo nie będą już na ogół partnerami stojącymi naprzeciw siebie lub walczącymi z sobą. W sytuacji, w której chrześcijańskie interesy pewnej grupy obywateli staną się większości społeczeństwa obojętne, Kościół przestanie być podmiotem, który mógłby wywierać większy bezpośredni nacisk w sferze politycznej. W przyszłości stosunki między Kościołem i państwem będą rozgrywać się na terenie życia i sumienia każdego indywidualnego człowieka. I to właśnie bardzo mocno musimy dziś wziąć sobie do serca.  

A teraz uwaga! Spora część powyższych twierdzeń nie jest mojego autorstwa. To raczej moje opracowanie refleksji o Kościele i jego przyszłości, które w 1961 roku poczynił niemiecki teolog Karl Rahner. Sześćdziesiąt lat temu! Ich pierwsze polskie wydanie pod tytułem, „O możliwości wiary dzisiaj” ukazało się w 1966 roku, lecz trudno uniknąć wrażenia, że dopiero teraz zyskuje pełnię swej aktualności. Może więc warto dziś w pewnych kwestiach nieco uważniej posłuchać Rahnera.      

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Aleksander Bańka