W epoce nadmiaru, gdy podaż kanałów, platform i serwisów z filmami wielokrotnie przewyższa czas możliwy na ich oglądanie, rzadko media rozpala dyskusja o jakimś jednym tytule.
Chyba że jednocześnie na całym świecie pokaże go Netflix. Tak właśnie dzieje się z filmem „Nie patrz w górę”. Jest to satyra na media, głównie społecznościowe, którą zachwycają się dziennikarze. Kpina z polityków chwalona przez polityków. Opowieść o przejęciu sterów współczesnego świata przez wielką korporację, wyprodukowana przez giganta dyktującego ludziom, co mają oglądać. Film i śmieszny, i straszny, pokazujący tak zwaną ludzkość w obłędzie, wyreżyserowany przez Adama McKaya, współtwórcę chyba najpopularniejszego dziś serialu „Sukcesja”. W obsadzie wielkie gwiazdy (Meryl Streep, Leonardo di Caprio, Jennifer Lawrence), nawet w epizodach.
Fabuła nieskomplikowana. Oto para naukowców z prowincjonalnego uniwersytetu odkrywa kometę, która niechybnie uderzy w Ziemię, doprowadzając ją do zagłady. NASA, Biały Dom i media początkowo nie traktują astronomów poważnie, a potem temat rozgrywają po swojemu. Gdy wreszcie zapada decyzja, by kometę zniszczyć, do gry wchodzi właściciel cyfrowego imperium (przypominający skrzyżowanie Zuckerberga, Muska i Jobsa), który widzi w asteroidzie jedynie latającą kopalnię minerałów. Rzecz nawet nie w tym, jak skończy się ta historia (warto zobaczyć), ale jak na zbliżający się kataklizm reagują media, politycy, biznesmeni, ale także zwykli ludzie.
„Wasz news o ogromnej komecie, mającej uderzyć za pół roku w Ziemię, zebrał za mało klików. Ściągamy ten temat. Nikogo on nie grzeje”. Tak mówi… nie szef telewizji śniadaniowej, ale redaktor poważnej gazety. Ważniejsze są dla niego skandale na szczytach władzy i plotki z życia gwiazd. Z kolei na decyzję prezydenta USA większy wpływ niż ekspertyzy naukowców mają sondaże i wola „platynowego sponsora kampanii”. Nie jest to zresztą przywódca (tu przywódczyni) wolnego świata, ale marionetka w ręku szalonego multimiliardera, tak naprawdę trzymającego losy świata w swoim ręku. Niby nic nowego, jednak film robi wrażenie, choć nie wstrząsa, jak powinien. Może dlatego, że bardziej jest śmieszny niż straszny. I to też choroba współczesnych mediów – infantylizm. Wszystko musi być zabawne, nawet rzeczy ostateczne. Według recenzentów owa kometa zmierzająca ku Ziemi ma symbolizować katastrofę związaną z globalnym ociepleniem. Wartością produkcji jest jednak jej niejednoznaczność. Opowieść zyskuje, gdy potraktuje się ją jako moralitet o powszechnym rozchwianiu hierarchii wartości, o zagubieniu tego, co naprawdę istotne, nie tylko w mediach, lecz także w naszym życiu.
Patrzmy w górę. To dobra dewiza na nowy rok, który ma być pełen zagrożeń i niebezpieczeństw. Bardziej strasznych niż śmiesznych.•
Piotr Legutko