Zainicjowany przez papieża Franciszka proces synodalny między innymi tym różni się od dotychczasowych synodów, że jest działaniem na bardzo wrażliwej sferze, jaką stanowi przestrzeń wzajemnych relacji i zaufania. Łatwo w nią uderzyć nie tyle przez to, że się ów proces zbojkotuje, nie biorąc w nim udziału, lecz także wówczas, gdy wprowadzi się w niego klimat wrogości, podejrzliwości i negatywizmu. W efekcie możemy uzyskać coś, co z samą ideą synodalności ma niewiele wspólnego.
01.01.2022 19:13 GOSC.PL
Synodalne dokumenty pokazują wyraźnie, że w tej fazie synodu, w której obecnie uczestniczymy w poszczególnych diecezjach, nie chodzi o wypracowywanie przenikliwych diagnoz i błyskotliwego remedium na trapiący Kościół kryzys. Gdyby tak było, wystarczyłoby zlecić to zadanie ekspertom. Zresztą, tego rodzaju „eksperckich” ocen stanu faktycznego i prognoz na przyszłości mamy już w Kościele mnóstwo i to od dawna. Teoretycznie wiemy dobrze, co należy zrobić i dokąd iść, sęk w tym, że wciąż jakoś nie potrafimy jeszcze sprawnie poruszać się po wytyczonych szlakach. W tym Synodzie nie chodzi jednak również o walkę o swoją wizję eklezjalnej rzeczywistości, osobiste racje czy przekonania duszpastersko-doktrynalne. Taka perspektywa jest nawet chyba jeszcze gorsza niż nastawienie „eksperckie”. Dlaczego? Co w tym złego, że głośno artykułujemy nasze przekonania i domagamy się uznania dla spraw w naszym odczuciu fundamentalnych, takich jak szacunek wobec sakramentów czy poszanowanie dla duchowej tradycji Kościoła? Samo w sobie – nic. Przeciwnie, spotkania synodalne to bardzo dobra okazja do tego, aby nazwać swoje oczekiwania, pragnienia, obawy i w klimacie otwartości, życzliwości oraz szczerości o nich porozmawiać. Problem tkwi głębiej, a mianowicie w tym, że właśnie o ów „klimat” najbardziej chodzi.
Synodalne wytyczne mówią wyraźnie, że na zakończenie lokalnego etapu procesu synodalnego, z poszczególnych episkopatów ma trafić do Watykanu maksymalnie kilkanaście stron opracowania. To bardzo niewiele. W zasadzie chodzi więc o zwięzły opis najważniejszych kwestii, które wyakcentowane zostaną w czasie synodalnych spotkań. Perspektywa zebrania i podsumowania kilku miesięcy w tak syntetyczny sposób może rodzić wiele pytań i wątpliwości. Istnieje w Kościele spora grupa osób, dla których to kolejny dowód, że wszystko jest z góry ukartowane, a synod to swoista fasada mająca przykryć szkodliwe dla Kościoła zmiany. W ich przekonaniu i tak zostaną one ostatecznie wprowadzone, w związku z tym w proces synodalny angażować się nie warto. Są jednak i tacy, którzy, przeciwnie, uważają że angażować się trzeba, głównie po to, aby zawalczyć o prawdziwą katolicką doktrynę i zneutralizować szkodliwy wpływ rozmaitych kościelnych liberałów, którzy niewątpliwie – jeśli prawdziwi katolicy nie wezmą sprawy w swoje ręce – przepchną przez synod swoje postulaty rozmontowujące wiarę Kościoła. Przyznam szczerze, że nie wiem, w czym ta walka miałaby pomóc, choć równocześnie staram się zrozumieć wątpliwości zwolenników owego „walczącego” zaangażowania. Żywią oni bowiem przekonanie, że papież zasadniczo jest pod wpływem poglądów owych liberalnych środowisk – albo im ulega, albo też wprost utożsamia się z nimi. Zastanawiam się jednak – jeśli takie przekonanie rzeczywiście byłoby zasadne – skąd w takim razie idea, że w ogóle weźmie pod uwagę głosy przeciwne obranej przez siebie linii, zawarte na kilku kartkach podsumowania, które wyjdzie np. z Polski, jeśli z założenia dąży do ich marginalizacji i do przeforsowania w Kościele opcji liberalnej? Po co w ogóle takie głosy artykułować? Czy chodzi o to, żeby utrudnić papieżowi proces szkodzenia Kościołowi? Żeby skonstatować: „A nie mówiliśmy”, jeśli nie będzie „po naszemu”, lub uznać, że papież się ugiął i obroniliśmy katolicyzm, gdy ostatecznie nic złego się nie wydarzy?
Sądzę, że w rzeczywistości obie strategie – negacja aktualnego procesu synodalnego oraz zaangażowanie „walczące” – choć różne co do przyjętej metodologii postępowania, w gruncie rzeczy łączy to samo mniej lub bardziej wyraźnie przyjęte założenie: synod szkodzi Kościołowi, a Ojciec Święty to spiritus movens tego procesu (lub przynajmniej najbliższe mu środowisko, które papieżem steruje). W związku z tym, nie angażując się w synod, a jeszcze bardziej – angażując się w niego z zamiarem walki o naszą wizję Kościoła, stajemy w kontrze do tych, którzy procesem synodalnym manipulują. Jaki ma to przynieść rezultat? Nie chcę wnikać w przewidywania zwolenników tego rodzaju przekonań. Osobiście uważam jednak, że nie przyniesie żadnego pozytywnego, a raczej przeciwnie, uniemożliwi realizację tego, co – wbrew przekonaniu przeciwników procesu synodalnego – uważam za faktyczny i najcenniejszy powód jego zainicjowania.
Proces synodalny nie został pomyślany po to, aby rozmontować doktrynę Kościoła, ale po to, aby stworzyć przestrzeń szczególnego rodzaju spotkania, wzajemnego słuchania się, uważności i dialogu. Ma to być czas dzielenia się swoimi obawami, pragnieniami, nadziejami, ale też trudnościami, które generuje skomplikowana sytuacja Kościoła w świecie współczesnym. Po co? Z jednej strony po to, aby owocem tej wzajemnej życzliwej otwartości, wspólnego dzielenia się i słuchania, czyli – używając terminologii stosowanej w synodalnych dokumentach – wspólnotowego rozeznawania, był zarys najważniejszych kwestii i problemów, nad którymi później przyjdzie się pochylać biskupom w czasie ostatniej, rzymskiej części synodalnego procesu. Jednak to, co znajdzie się w podsumowaniu przygotowanym przez poszczególne episkopaty, o niczym nie decyduje ani niczego nie przesądza. To jak impulsy, które mają płynąć z różnych części świata po to, aby pomóc Ojcu Świętemu i zgromadzonym w Rzymie biskupom w rozeznaniu dalszej drogi i poszukiwaniu konsensusu – impulsy skupione wokół kwestii komunii (jedności Kościoła), uczestnictwa (zaangażowania w eklezjalną rzeczywistość) oraz misji (posłannictwa uczniów Chrystusa). Z drugiej strony – tej ważniejszej – jeśli owe impulsy nie mają stać się owocem jakiejś czysto teoretycznej spekulacji, wewnątrzkościelnych przepychanek czy walki z katolickim przeciwnikiem w wierze, ale faktycznym odzwierciedleniem zmysłu wiary ludu Bożego, wymagają zupełnie innego klimatu spotkania. Nie da się ich twórczo i pod natchnieniem Ducha Świętego wzbudzić, jeśli to podstawowe środowisko, z którego mają popłynąć – synodalna grupa dzielenia się – zostanie nasycona niechęcią, podejrzliwością, nieufnością, a nawet wrogością. Względem kogo? Najpierw względem tych, którzy nas do owego synodalnego procesu zaprosili – Ojca Świętego i jego współpracowników. To tak, jakby przyjąć zaproszenie na ucztę od gospodarza, którego podejrzewamy o chęć zaserwowania nam trucizny lub wykorzystania nas do jakiś niecnych celów. Następnie – względem tych, z którymi się spotkamy. Jeśli z góry przyjmiemy, że zastaniemy w synodalnej grupie osoby, które w naszym przekonaniu nie powinny się tam znaleźć, bo mają inne poglądy, odmienną wrażliwość, różniące się od naszego rozumienie Kościoła, albo żyją w sposób przez nas nieakceptowany, co więcej, jeśli a priori je z dialogu wykluczymy, przestrzegając przed nimi lub zakładając, że z ich ust usłyszymy tylko rzeczy dla Kościoła szkodliwe, wówczas uniemożliwimy lub utrudnimy realizację czegoś, co jest istotą synodalnego procesu – wzajemnego słuchania się i rozeznawania.
Tego rodzaju postawę postrzegam jako mniej lub bardziej świadomą próbą torpedowania synodu – zgodnie z tym, jak słowo „torpedować” definiuje Słownik Języka Polskiego PWN: „utrudniać lub uniemożliwiać realizację czegoś”. Nie chodzi więc o zniechęcanie do zaangażowania lub artykułowania własnych poglądów. Chodzi o to, że przekształcenie wrażliwej tkanki synodalnego spotkania, które w założeniu ma opierać się na stworzeniu przestrzeni zaufania i wzajemnej otwartości, w strefę walki lub ideologicznej wojny z poglądami tych, których obsadzimy w roli przeciwników, skutecznie uniemożliwi przeprowadzenie procesu rozeznawania i zafałszuje jego owoce. Wszak papieżowi zdecydowanie bardziej niż na kilku stronach podsumowania zależy na stylu naszego dialogu i klimacie spotkania – na tym, aby właśnie ten styl stał się w Kościele powszechny. Dlatego ośmielam się prosić: Dajmy szansę temu Synodowi. W końcu – ujmując sprawę hipotetycznie – nawet jeśli tam, w Watykanie, nie uzyskamy tego, czego byśmy oczekiwali, może tu, w Polsce, uda nam się być dla siebie nawzajem Kościołem bardziej braterskim, mniej podzielonym, lepiej rozmawiającym i przynajmniej próbującym się wzajemnie miłować. A to już byłoby bardzo wiele.
Aleksander Bańka