Im więcej mam miłości w sercu tu, na ziemi, tym bardziej będę napełniony Bogiem-miłością po śmierci.
Jerzy ocknął się. – Co to było? – ledwie poruszał wargami. – Sen czy jawa? Niby sen, ale widziałem… Nie, bardziej czułem. A jednak… widziałem i słyszałem dobrze, ale jakby wewnętrznie.
Niechętnie otworzył oczy. Był u siebie. Na fotelu, w którym lubił czytać, przerywając lekturę drzemką. Lampki na choince świeciły jakby mocniej, za oknem poszarzało. Jerzy spojrzał na zegar. Dochodziło w pół do trzeciej. Obok fotela spał Baton, jamnik w kolorze gorzkiej czekolady. Wzięli go z Elą ze schroniska, gdy on przeszedł na emeryturę, a żona jeszcze nie chorowała na nowotwór. – Czy to była Ela? Czy widziałem ją? – prowadził wewnętrzny dialog. – To był anioł, spłynął do mnie z góry. Czułem jego lekkość, widziałem jego biel i… skrzydło? – zawahał się. – To był anioł z jednym skrzydłem, utkany jakby z mgły… – Jerzy zamknął oczy, próbując rozumem objąć to, co było tak oczywiste jeszcze chwilę wcześniej, we śnie, który nie był snem. – Tak, to był anioł, to była moja Ela! – zerwał się na nogi. – Nie widziałem jej twarzy, ale rozmawiałem z nią. Bezgłośnie, wewnętrznie, ale wyraźnie! Ela żyje! – niemal krzyczał z radości. – Baton, słyszysz? Twoja pani żyje! I jest szczęśliwa! Powiedziała mi to.
Baton od dłuższej już chwili z zaciekawieniem przyglądał się panu. Jerzy wierzył, że Ela jest zbawiona, tyle się modlił o to, o miłosierdzie Boże dla niej, a dziś ona przyszła do niego. – O Boże, dziękuję Ci – osunął się znowu na fotel. – Tyle mi powiedziała, tyle zadałem jej głupich pytań – objął dłońmi głowę. – Oby nie zapomnieć – zbierał myśli. – I taka łagodność, spokój. Miłość, głupcze – poprawił się – to była czysta miłość. I dobro… Mówiła, że Bóg to miłość, im więcej mam miłości w sercu tu, na ziemi, tym bardziej będę napełniony Bogiem-miłością po śmierci. Muszę to zapisać. Ale na moje pytanie, kiedy i ja tam będę gdzie ona, nie odpowiedziała. Odpłynęła z jednym białym skrzydłem…
Jerzy spojrzał na stół, na którym rano ustawił dwa talerze; na duży karton, który nierozpakowany stał przy choince. – Trzeba rozpakować, Baton – zdecydował. – Będą pytać, czy się podoba. To już druga Wigilia bez Pawła, dzieci… Ale co zrobić: pandemia, loty zawieszone. – Jerzy wyjmował z kartonu kolorowe pudełka, odkładając na bok czekoladki, ciasteczka, lekki pulower, piżamę… – Taką samą przysłali mi rok temu – uśmiechnął się wyrozumiale. – O, to się spodoba Szymkowi – mówił, wyjmując słuchawki bezprzewodowe. – A to co? Czytnik? To będzie dla Marysi. – Odłożył. Jerzy od śmierci żony był wolontariuszem w domu dziecka, prowadzonym za miastem przez siostry zakonne. – Baton, jest też coś dla ciebie – rzucił na podłogę czerwoną piłkę-gryzak. – Łączenie przez Skype’a o siódmej, mamy jeszcze trochę czasu. W Teksasie będzie dopiero południe. – Jerzy był przekonany, że Baton wszystko rozumie. – Zdążymy zastawić stół, by się nie martwili. Ruszył do kuchni. Sięgnął po opłatek. – Przełamiemy się wirtualnie, jak teraz się mówi, ale to zupełnie nie to samo co razem, przy stole. I co mam powiedzieć Pawłowi? – zamyślił się. – Czy uwierzy, że rozmawiałem dzisiaj z Elą? Mam powtórzyć, że nie jest jego powołaniem to, co teraz robi, że nie po to przyszedł na świat? On to czuje, wspomniał kiedyś, że wyjazd nie był najlepszą decyzją. A moje, Elu, zadanie? Czy jeszcze go nie wykonałem?
Dzwonek do drzwi wyrwał Jerzego z zamyślenia. Nikogo się nie spodziewał. Odkąd pan Janek spod dwójki zmarł wiosną na pocovidowe powikłania, z nikim w bloku, gdzie większość mieszkań jest najmowana, nie utrzymywał bliskiej znajomości.
– Niech pan otworzy. Tu Michał spod siedemnastki.
Jerzy przez wizjer zobaczył znajomą twarz mężczyzny. – Jestem tatą Bruna i Leona.
– Już otwieram. Stało się coś?
– Nie, nie – Michał uśmiechał się. – Zapraszamy pana na wigilię.
– Ależ nie, nie… O siódmej mam wigilię, taką wirtualną, z dziećmi, to znaczy z synem, synową, wnukami. Mieszkają w Teksasie. Nie mogli przyjechać, loty ograniczone, wie pan.
– Do siódmej jeszcze ponad trzy godziny. Siądziemy do kolacji o czwartej, przełamiemy się opłatkiem, zaśpiewamy kolędy. Zdąży pan na 19.00. Proszę spojrzeć przez okno. – Podeszli bliżej. W oknie bloku naprzeciwko, na drugim piętrze, ktoś dziecięcą ręką napisał na wielkiej planszy: „Zapraszamy”.
– Chłopcy nieraz opowiadali że pilnował pan dzieci zjeżdżających na sankach, by nie wpadły na drzewo, że wyciągnął z piwnicy sanki i dał jakiemuś chłopcu, latem naprawił rower Leona, gdy spadł łańcuch… Bruno słyszał, jak mówił pan komuś, że syn nie przyjedzie na święta. Niech pan przyjmie nasze zaproszenie, proszę.
Jerzy próbował ukryć wzruszenie. „Tyle cudów jednego dnia” – pomyślał.
– Będę przed siódmą – powiedział do Batona, chwytając pudełko amerykańskich czekoladek. •
Ewa K. Czaczkowska