Z cyklu: Co warto przeczytać?
"Dobre żony" to kontynuacja "Małych kobietek". Jestem nimi równie zachwycona, jak pierwszą częścią.
Nasze bohaterki są już dojrzalsze. Margaret jako pierwsza zostaje żoną Johna Brooke'a i próbuje odnaleźć się w nowej sytuacji, co nie zawsze jest łatwe. Ma jednak w pamięci słowa swojej mądrej mamy. Stara się więc wdrażać je w życie.
Laurie stara się być dobrym chłopcem i by dziewczęta były z niego zadowolone, szczególnie Jo, której się oświadcza, jednak zostaje odtrącony.
Jo jest przekonana, że w sąsiedzie kocha się jej siostra Beth, dlatego postanawia wyjechać do Nowego Jorku. Gdzie uczy dzieci pani Kirke, a przy okazji poznaje profesora Bhaera i zaczyna uczyć się niemieckiego. (Tak na marginesie to dość intrygujące, że w XIX wieku w Ameryce język niemiecki był raczej uważany za piękny i romantyczny ;) Pewnie dziś niektórzy kompletnie, by się z tym nie zgodzili, ale ja po części rozumiem, że ten język potrafi być naprawdę piękny.)
Amy wyjeżdża do Europy. Gdzie próbuje swoich sił w malarstwie, poznaje towarzystwo i stara się być "lady". Myśli też o zamążpójściu bardziej z rozsądku niż z miłości, ale pojawienie się pewnego młodego dżentelmena zmienia sporo rzeczy w jej życiu.
Beth niestety podupada na zdrowiu, Jo wraca z Nowego Jorku i pielęgnuje siostrę. I choć ostatecznie Beth umiera, to w życiu Jo też pojawia się trochę radości.
Czytając "Dobre żony" porównywałam je trochę do najnowszego filmu i stwierdzam, że choć w filmie zastosowano inne rozwiązania, to właściwie każde rozwiązanie podoba mi się na swój sposób.
Myślę, że lektura może być dobrym prezentem dla świeżo upieczonych mężatek, ale także osób, które dopiero szykują się na małżeństwo. W pewien sposób ta XIX-wieczna powieść nadal jest aktualna. Przy tym jest zabawna, wzruszająca, wypełniona ciepłem, mądrością i uśmiechem Pana Boga.
Polecam na jesienne wieczory i nie tylko.
M. Gajos