Otoczenie wspominało ich zbrodnie, szyderstwo i zatwardziałość. Nic nie zapowiadało tego, że przylgną do Jezusa. „Tego przykładu mógł nam ojciec oszczędzić!” – usłyszał rekolekcjonista opowiadający o jednym z nich.
„Pozostało mi bardzo mało czasu. Może jeszcze jakie trzy godziny, a więc do widzenia!” – słowa ks. Jana Machy czytałem nad jego symbolicznym grobem, kilkaset metrów od mojego domu. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Co napisałbym najbliższym, wiedząc, że zostało mi zaledwie kilka godzin?
Na starochorzowskim cmentarzu pod snującymi się nad grobami chmurami pary buchającej z potężnych kominów myślałem o tych, którzy nawrócili się lub okazali skruchę czekając na wyrok śmierci.
Powietrze gęste od szyderstwa
Myślałem o kryminaliście i mordercy Pranzinim, za którego gorąco modliła się Teresa z Lisieux. Choć czekał na śmierć nie wykazując żadnej skruchy, a otoczenie wspominało jego upór, zatwardziałość i pychę, karmelitanka wiedząc, że „sama nic nie może uczynić”, ofiarowała go Bogu, powołując się na niezliczone zasługi męki Jezusa. Była w tej modlitwie bezczelna, nie poddawała się. Powierzyła skazańca nieskończonemu miłosierdziu Bożemu, nazywając go nawet… swym „pierwszym dzieckiem”.
Jak skończyła się ta historia? Cud dokonał się na samej szubienicy 31 sierpnia 1887. Zanim sznur oplótł głowę skazańca, ten „odwrócił się nagle, złapał krucyfiks i trzykroć ucałował święte rany”.
Nie mogę się doczekać!
Myślałem o poruszającej opowieści Jacquesa Fescha, aresztowanego 25 lutego 1954 w czasie kradzieży pod kantorem. Ponieważ przypadkowo zabił wówczas ścigającego go policjanta (przerażony pociągnął za spust, a kula przeszyła serce żandarma), został skazany na śmierć.
„Ojcze. Nie mam wiary, proszę się nie trudzić” – usłyszał odwiedzający go w celi spowiednik.
A jednak w więzieniu dokonała się duchowa przemiana skazańca. „Jestem tą samą osobą, co przed tragedią: nadal słabą i grzeszną, ale poznałem miłość Chrystusa. Nie mogę się doczekać, kiedy wpadnę w Jego ramiona” – pisał do sześcioletniej córeczki. W ostatnią noc przed egzekucją 30 września 1957 roku zanotował: „Oczy mam utkwione w krucyfiks. Nie odrywam wzroku od ran Zbawiciela. Czekam na Miłość. Już za pięć godzin zobaczę Jezusa”.
Wyznanie kata
Gdy benedyktyn o. Karol Meissner na rekolekcjach w Warszawie opowiadał o ostatnich dniach hitlerowca Rudolfa Hoessa, część wiernych była zgorszona. „Tego przykładu mógł nam ojciec oszczędzić!” – usłyszał po Mszy w zakrystii.
Jak pokazało życie, nie u wszystkich działała dewiza „jak trwoga to do Boga”. Iluż hitlerowców stając oko w oko ze śmiercią reagowało ironią? Frank Julius Streicher, redaktor naczelny wydawanego w latach 1923–1945 antysemickiego tygodnika „Der Stürmer” („Szturmowiec”) pod szubienicą szyderczo zawołał: „Szczęśliwego Jom Kipur!”.
W czasie rekolekcji ojciec Karol Meissner opowiadał; „Rudolf Hoess od kwietnia 1940 do listopada 1943 roku był komendantem obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Po wojnie siedząc w więzieniu poprosił o długą spowiedź. Później kapłan - jezuita, o. Władysław Lohn miał odprawić Mszę świętą dla więźniów. Nie było ołtarza, Odprawimy ją na waszych dłoniach – zdecydował. Na czyich? Losujmy. Wypadło na Hoessa. Eucharystię sprawowano na dłoniach hitlerowca”.
„Skazany na śmierć przez powieszenie” – wyrok Trybunału Międzynarodowego w Norymberdze był jednoznaczny. Przebywający w wadowickim więzieniu Hoess pisał w liście do żony: „Wyrosły we mnie duże wątpliwości, czy również moje odwrócenie się od Boga nie wychodziło z fałszywych przesłanek. Było to ciężkie zmaganie się. Odnalazłem jednak swoją wiarę w Boga”.
W ostatnich chwilach towarzyszył mu jezuita o. Władysław Lohn: człowiek, który kilka lat wcześniej pod drutami Auschwitz… dodawał więźniom odwagi. Wówczas jego brawura i doskonała znajomość niemieckiego zrobiły na komendancie takie wrażenie, że darował prowincjałowi jezuitów życie.
W 1947 roku spotkali się ponownie. O rozmowę zabiegał sam Hoess. Spowiedź trwała wiele godzin. O. Lohn przyniósł z kościoła parafialnego Wiatyk i udzielił hitlerowcowi Komunii świętej. Ten klęczał na środku celi i długo gorzko płakał. Po tym doświadczeniu Hoess napisał pożegnalne listy. „Sumienie zmusza mnie do złożenia jeszcze następującego oświadczenia – wyznawał – W osamotnieniu więziennym doszedłem do gorzkiego zrozumienia, jak ciężkie popełniłem na ludzkości zbrodnie. Jako komendant obozu zagłady w Oświęcimiu urzeczywistniałem część straszliwych planów Trzeciej Rzeszy - ludobójstwa. W ten sposób wyrządziłem ludzkości i człowieczeństwu najcięższe szkody. Szczególnie Narodowi polskiemu zgotowałem niewysłowione cierpienia. Za odpowiedzialność moją płacę życiem. Oby mi Bóg wybaczył kiedyś moje czyny”.
Marcin Jakimowicz Urodził się w 1971 roku. W Dzień Dziecka. Skończył prawo na Uniwersytecie Śląskim. Od 2004 roku jest dziennikarzem „Gościa Niedzielnego”. W 1998 roku opublikował książkę „Radykalni” – poruszające wywiady z Tomaszem Budzyńskim, Darkiem Malejonkiem, Piotrem Żyżelewiczem i Grzegorzem Wacławem „Dzikim”. Wywiady ze znanymi muzykami rockowymi, którzy przeżyli nawrócenie i publicznie przyznawali się do wiary w Boga stały się rychło bestsellerem. Od tamtej pory wydał jeszcze kilkanaście innych książek o tematyce religijnej, m.in. zbiory wywiadów „Wyjście awaryjne” i „Ciemno, czyi jasno”.