„W poniedziałek 11 października życie wielu osób się zatrzymało”. Kiedy przeczytałem pierwsze zdanie artykułu Bartosza Waltera „Dzień, w którym zachwiał się internet” (ss. 16–19), przetarłem ze zdumienia oczy.
Jedenasty dzień miesiąca i świat, który się zatrzymał, skojarzyły mi się bowiem od razu z atakami na World Trade Center, ale to przecież było we wrześniu. No i 20 już lat temu. Wiedząc jednak, co faktycznie wydarzyło się 11 października, trudno nie przyznać autorowi racji. Tak, w tym dniu życie wielu osób się zatrzymało i ten, kto śledzi media społecznościowe, wie, o czym mówię. Facebook padł. Emocjonalne, histeryczne wręcz dopytywanie się o to, kiedy portal wznowi działalność, nieustanne sprawdzanie przez tysiące ludzi, „czy to już”, dają wiele do myślenia. Bo o ile można zrozumieć tego typu reakcje ze strony właścicieli firm prowadzących w mediach społecznościowych działalność gospodarczą i tracących z powodu awarii klientów, o tyle w przypadku prywatnych użytkowników chodzi o coś zupełnie innego. Ci ostatni cierpieli, bo odcięto ich od podstawowej formy spędzania wolnego czasu. Jakby nie wiedzieli, co ze sobą zrobić w sytuacji, w której odebrano im możliwość scrollowania, przeglądania, publikowania i komunikowania się. Uzależnienie zresztą to jedynie wierzchołek góry lodowej. Gorzej, że niesie ono ze sobą problemy tysięcy nastolatków, którzy wykreowaną rzeczywistość uważają za realną i popadają na przykład w kompleksy z powodu swojego wyglądu.
Nie przypuszczam, by ktokolwiek z tych, którzy rejestrowali się w serwisie Marka Zuckerberga wiele lat temu, podejrzewał, jak bardzo rozwinie on skrzydła i jak bardzo wpływowym medium się stanie. Kiedy w jednym z katolickich tygodników przeczytałem, że cytat z facebookowego profilu naszej redakcji przytoczony został jako cytat z drukowanego „Gościa Niedzielnego”, zrozumiałem, jak istotna to sprawa. Dzisiaj już żadne z „poważnych” mediów nie wstydzi się cytować internetowych wypowiedzi, to jasne. Ba – samo rozróżnienie na „poważne” i „niepoważne” sugeruje, że gdzieś u początków ich istnienia leżała jakaś tendencja do nietraktowania ich jako pełnoprawnych graczy w medialnym wyścigu. Tymczasem stało się inaczej.
Od dawna mam wyrobione zdanie na ten temat i nie będę ukrywał, że jest to opinia krytyczna. Zgadzam się z tymi (a nie jest ich mało), którzy twierdzą, że podstawowa funkcja mediów społecznościowych dawno już nie istnieje i dzisiaj te środki przekazu służą częściej dezinformacji niż informacji. I nie chodzi nawet o specjalnie wynajmowane osoby, opłacane przez firmy, które mają kreować niekorzystny dla konkurencji wizerunek. Raczej o przeciętnych Kowalskich, którzy mając wszak zdanie wyrobione na każdy temat, częstokroć bazując na niepewnych źródłach, stają się kolejnym elementem łańcuszka nieprawdy. Ileż takich fake newsów przyczyniło się już do kompromitacji poważnych dziennikarzy, którzy powtórzyli je bez sprawdzenia wiarygodności! Jakie czasy, takie media, chciałoby się powiedzieć, ale nie wystarczy. Trzeba dodać: jakie media, tacy ludzie. A to już o wiele poważniejszy problem. •
ks. Adam Pawlaszczyk Redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego”, wicedyrektor Instytutu Gość Media. Święcenia kapłańskie przyjął w 1998 r. W latach 1998-2005 pracował w duszpasterstwie parafialnym, po czym podjął posługę w Sądzie Metropolitalnym w Katowicach. W latach 2012-2014 był kanclerzem Kurii Metropolitalnej w Katowicach. Od 1.02.2014 r. pełnił funkcję oficjała Sądu Metropolitalnego. W 2010 r. obronił pracę doktorską na Wydziale Prawa Kanonicznego UKSW w Warszawie i uzyskał stopień naukowy doktora nauk prawnych w zakresie prawa kanonicznego.