O pisaniu baśni, miłości do Mickiewicza, rodzinnym orędowniku w Niebie, niedoścignionym wzorze wujka i wspólnej pracy z mamą Małgorzatą Musierowicz, opowiada Emilia Kiereś.
W Pani książkach często pojawia się temat rodzeństwa, chyba jest on bardzo bliski sercu?
Sama mam troje rodzeństwa, więc oczywiście jest to kwestia mi bliska. Ale też układy między rodzeństwem mogą być bardzo ciekawe i dają dużo fabularnych możliwości – dlatego lubię o tym pisać.
Niedługo pojawi się drugą część „Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę” nad którą pracuje Pani wspólnie z Mamą. Jak ta praca wygląda?
Najpierw był pomysł na to, żeby stworzyć wspólnie coś w rodzaju encyklopedii „Jeżycjady”. Przeczytałam na nowo i uważnie wszystkie tomy serii i stworzyłam listę haseł, które dałoby się potencjalnie rozwinąć. Wyszedł z tego bardzo pokaźny rejestr. Ale potem – ponieważ obie, mama i ja, byłyśmy zajęte innymi sprawami zawodowymi i życiowymi – temat został odłożony na bok. Po kilku latach wrócił, i wtedy doszłyśmy do wniosku, że takie suche encyklopedyczne definicje nie będą szczególnie ciekawe. Zaczęłyśmy się zastanawiać nad zmianą formuły. Wtedy właśnie zrozumiałam, że ta książka powinna opowiadać przede wszystkim o tym, gdzie tkwią źródła jeżyckiej serii i jak wygląda proces przetwarzania rzeczywistości na fikcję literacką. Dotarło do mnie-czytelniczki „Jeżycjady”, że najciekawsze jest właśnie to, że profesor Dmuchawiec lubi Mozarta, bo mama kocha Mozarta. Że Przeszczep sadził róże, bo mama hoduje róże. Że bohaterowie jej książek sięgają po takie czy inne lektury, bo mama je czyta i lubi – bądź nie lubi. Że wszystko to ma źródło w rzeczywistości. Mamie spodobała się ta koncepcja. Przygotowałyśmy razem nową listę haseł, bazując na tej pierwszej – a następnie mama cudownie je ożywiła, rozwinęła w gawędę i stworzyła wspaniałą opowieść o „Jeżycjadzie”, ale też o naszej rodzinie i o życiu w ogóle. Ja tymczasem zajęłam się fotografowaniem, a także przygotowaniem materiałów graficznych i przejrzeniem rodzinnego archiwum. To była bardzo ścisła współpraca, konsultowałyśmy się niemal codziennie, omawiałyśmy tekst, dopasowywałyśmy zdjęcia i ilustracje. W ten sposób powstała książka „Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę”. A ponieważ nie zmieściły się w niej wszystkie przygotowane przez nas hasła, teraz, po półtora roku, wydawnictwo HarperCollins wydaje część drugą: „Na Jowisza! 2 – Nadal uzupełniam Jeżycjadę”.
Czytając pierwszą część „Na Jowisza” dowiedziałam się, że w Pani rodzinie jest błogosławiony. Jak to jest mieć rodzinnego orędownika w Niebie?
To było oczywiście niezwykłe przeżycie, kiedy ktoś, kogo znałam od dziecka z różnych rodzinnych wspomnień i fotografii, brat babci, a więc osoba, z którą łączą mnie więzy krwi, została ogłoszona błogosławionym. Ale nie czuję się tak, jakbym miała „znajomości” w Niebie. Wierzę, że bł. ks. Marian Konopiński, który zmarł męczeńską śmiercią w Dachau wskutek eksperymentów medycznych przeprowadzanych przez Niemców, jest orędownikiem wszystkich w równym stopniu. I to przeświadczenie cieszy mnie znacznie bardziej, niż gdyby miał wspierać tylko mnie.
Ostatnia Pani książka "Lapis" bardzo mocno związana jest ze słowem. Tytuł może skłonić niektórych czytelników do sięgnięcia po słownik. Nawet legendarna poczwara, która pojawia się w opowieści sama w sobie jest niesamowicie związana ze słowem. Myślę, że ta książka pokazuje ile dobra, ale ile też zła można wyrządzić słowem. Jak powinno się je ważyć. Czy można "Lapis" traktować jaką taką wskazówkę dla czytelników, którzy dzisiaj dużo bardziej obracają się w świecie wirtualnych słów, a które potrafią mieć olbrzymią siłę rażenia?
„Lapis” po łacinie oznacza po prostu „kamień”. Moja książka to baśń o mieście Lapis zbudowanym z kamienia, ale też o słowie, o samotności, o ludziach i rozmaitych relacjach między nimi. Już od pewnego czasu chciałam napisać opowieść o słowie. Obserwuję z żalem, a niekiedy ze zgrozą, że w naszych czasach słowo – zarówno pisane, jak i mówione – coraz mniej znaczy. Zalewani jesteśmy masą pustych słów, złych słów, słów, których znaczenie zostaje zmienione albo których używa się w niewłaściwym kontekście. Osacza nas językowe niedbalstwo i niechlujstwo. Język się wulgaryzuje, ubożeje. Mnie się to nie podoba. Uważam, że słowo naprawdę kształtuje rzeczywistość – a więc i nas samych, i to, w jaki sposób myślimy – i między innymi dlatego powinniśmy o nie dbać. Poprzez tę baśń, skierowaną przede wszystkim do młodszej młodzieży, chciałam uwrażliwić czytelników na to zjawisko, jakim jest słowo, czy szerzej: język. Ale oczywiście na pierwszy plan tej książki wysuwa się wielopiętrowa przygoda – i zagadka z Poczwarą w tle.
Dlaczego zdecydowała się Pani na pisanie baśni?
Bo kocham baśnie. To wspaniały gatunek literacki, z piękną i starą tradycją. Baśń ma atrakcyjną formę, a w jej treści, pełnej przecież przygód i niezwykłych zdarzeń, można zawrzeć wiele poważnych zagadnień i istotnych prawd. Baśń chętnie wykorzystuje kostium i symbol – dlatego potrafi być tak niejednoznaczna i wielowymiarowa. W baśni podoba mi się też to, że jest uniwersalna i da się ją odczytać na wielu poziomach, dzięki czemu z powodzeniem mogą się w niej odnaleźć zarówno dzieci, jak i dorośli.