O pisaniu baśni, miłości do Mickiewicza, rodzinnym orędowniku w Niebie, niedoścignionym wzorze wujka i wspólnej pracy z mamą Małgorzatą Musierowicz, opowiada Emilia Kiereś.
Małgorzata Gajos: Jak się zaczęła Pani przygoda z pisaniem książek? Czego nauczyła się Pani od mamy, Małgorzaty Musierowicz, w tym temacie?
Emilia Kiereś: Początek był bardzo zwyczajny: opowiadałam córce bajkę na dobranoc, i z tej bajki rozwinęła się historyjka, która okazała się zalążkiem mojej pierwszej książki. Zatytułowałam ją: „Srebrny dzwoneczek”, a po raz pierwszy została wydana 11 lat temu. Wcześniej nie planowałam, że pisanie będzie moim zawodem – to się stało samo! Po „Srebrnym dzwoneczku” pomysły zaczęły pojawiać się w mojej głowie jeden po drugim. Nie pozostawało mi nic innego, jak zacząć je spisywać.
Od mamy nauczyłam się przede wszystkim, że nie należy się bać wykreślania tego, co się już napisało. Że tylko w ten sposób skutecznie oszlifuje się surowiec, którym jest pierwotny pomysł na książkę. I że trzeba być samokrytycznym. I nigdy nie pozwalać sobie na samozachwyt, bo to jest najgorsza pułapka.
Zajmuje się Pani także tłumaczeniami. Jaki wpływ miał na Panią wujek Stanisław Barańczak?
Wujek był tłumaczem, jaki się trafia raz na milion! I tłumaczył dzieła takiego kalibru, jakich nie odważyłabym się nawet wziąć na warsztat. Był i jest dla mnie niedoścignionym wzorem. Nie pytałam go jednak o rady, tym bardziej że kiedy zaczęłam zawodowo tłumaczyć, wujek był już bardzo chory. Za to chętnie i z wdzięcznością korzystałam – i korzystam do dziś – z jego gigantycznej wiedzy i doświadczenia, czytając jego prace dotyczące przekładów, no i same przekłady, oczywiście. Są wspaniałe. I bardzo wiele można się z nich nauczyć – jeśli chodzi o warsztat, o język, o metodę…
Wybór polonistyki był pójściem w rodzinne ślady?
Rzeczywiście, zarówno mój wujek, jak i babcia ze strony taty skończyli studia polonistyczne. Ale to nie przywiązanie do tradycji kierowało moim wyborem. Początkowo bardzo chciałam zdawać na historię sztuki, poważnie przygotowywałam się do egzaminów wstępnych na ten kierunek. Ale na dwa miesiące przed maturą nagle poczułam, że chcę zdawać na filologię polską. Studiować literaturę, język, dowiedzieć się o nich jak najwięcej. Nigdy nie żałowałam tego wyboru. To był odruch serca, i jak się okazało – jak najbardziej słuszny. Dzisiaj wybrałabym tak samo.
Pisze Pani książki głównie dla młodych czytelników, ale starsi też po nie sięgają. Jakie książki były ulubionymi w dzieciństwie? Czy myślała Pani, że kiedyś będzie pisać dla dzieci?
Jak już wspomniałam, nigdy nie planowałam, że zwiążę przyszłość z pisaniem. Za to zawsze bardzo dużo czytałam, także jako dziecko. Uwielbiałam baśnie braci Grimm (choć zarazem niezmiernie się ich bałam!), wszystkie książki Astrid Lindgren, „Dziadka do orzechów” E.T.A. Hoffmanna, wszelkie baśnie i bajki – a mieliśmy ich w domu dużo. Ogromnie lubiłam Mary Poppins, chętnie sięgałam po Edith Nesbit, opowieści Hanny Januszewskiej… A potem byli „Trzej muszkieterowie” i wszystkie powieści Karola Maya. I wiele, wiele innych! Wracam do nich do dziś. Myślę, że dobre książki dla dzieci to takie, które lubią czytać także dorośli. Ogromnie mnie cieszy, że to, co sama piszę, trafia i do małych, i do średnich, i do całkiem dużych czytelników. Ten szeroki odbiór bardzo mnie motywuje – nie tylko do wymyślania i spisywania nowych historii, ale też do stałego doskonalenia warsztatu, do szukania nowych sposobów, rozwiązań, nowych ścieżek. Dzięki temu pisanie jest dla mnie stałym wyzwaniem.