Słowa „psychol”, „wariatkowo” czy „deprecha” stanowią nieodłączną część potocznego języka. Tymczasem słowa mają moc, a to może doprowadzić do tragedii.
10.09.2021 08:00 GOSC.PL
Z okien mojego domu widzę szpital psychiatryczny – jedną z największych i najstarszych tego typu placówek w Polsce. Od dzieciństwa czerwone budynki, ukryte za wysokim murem, budziły we mnie respekt. Atmosferę grozy pogłębiały słowa, wypowiadane pod adresem moich kolegów przez ich rodziców – “rób tak dalej, a trafisz na Gliwicką” (przy tej ulicy mieści się szpital), czy westchnięcia nauczycieli – “jeszcze chwilę i mnie odwiozą za mur”. Nie inaczej bywało, kiedy wyjeżdżałam poza moje miasto – informacja, że jestem z Rybnika, wywoływała często kpiące uśmieszki i pytania, czy możemy tam swobodnie chodzić po ulicach.
Na szkolnych korytarzach, ale i w internetowych dyskusjach niejednokrotnie można natknąć się na słowa “psychol”, “wariat”, “świr”. I choć większość Polaków zgodzi się, że kulturalnemu człowiekowi nie przystoi używać takich określeń, to nie da się ukryć, że są stałym elementem naszego słownika. Od kilku lat do katalogu słów powszechnie używanych wdarła się “deprecha”. “Nic mi się dzisiaj nie chce, jakaś deprecha mnie dopadła” – słyszymy często. Wyraz ten stał się synonimem zniechęcenia, kiepskiego nastroju czy przejściowego smutku.
Piszę te słowa w Światowym Dniu Zapobiegania Samobójstwom. Według danych Policji w 2020 roku dokonano 5156 zamachów samobójczych zakończonych zgonem. Jedna z ofiar należała do grupy wiekowej 7 – 12 lat, a aż 106 osób, które odebrały sobie życie, miało pomiędzy 13 a 18 lat. Te statystyki są zatrważające – dla porównania liczba ofiar wypadków drogowych jest o połowę niższa. A większość ekspertów twierdzi zgodnie, że faktyczna liczba samobójstw może znacznie przekraczać wartości podane w statystykach.
Ale to nie liczby są najważniejsze – za każdą z tych historii kryje się dramat ofiary, którą cierpienie popchnęło do ostatecznego kroku, ale także tragedia rodziny, która często latami nie potrafi poradzić sobie z poczuciem winy i pytaniem: czy mogliśmy zrobić więcej.
Zagłębiając się w policyjne statystyki, dowiadujemy się, że 57 proc. osób, które w ubiegłym roku skutecznie targnęło się na swoje życie, cierpiało na zaburzenia bądź choroby psychiczne. A raczej – o tylu mówią dane. Bo z trudnościami natury psychicznej zmaga się znacznie więcej osób. Nie podejmują jednak leczenia, bojąc się etykiety “świra”, “psychola”, bycia “zamkniętym w wariatkowie”, trafienia do “pokoju bez klamek”. Cierpiący na depresję nie szukają pomocy, obawiając się, że ich objawy uznane zostaną za lenistwo czy słabość, a od otoczenia usłyszą: “weź się w garść”, “módl się więcej” czy “kiedyś to się o głupotach nie myślało, a teraz jakaś moda na deprechę nastała”. Cierpią więc w ukryciu, aż dochodzą do granicy bólu, na który jedynym lekarstwem wydaje się być śmierć. Ile osób mogłoby dziś żyć, gdyby wcześniej zgłosiło się po specjalistyczną pomoc, nie bojąc się etykiet i wytykania palcami? Tego żadne statystyki nam nie powiedzą. Ale jeśli uważność na język, którym się posługujemy, pozwoliłaby ocalić jedno życie, to i tak warto.
Agnieszka Huf