Kiedyś miałam luźne podejście do sprawy aborcji. Wydawało mi się, że jest tak, jak krzyczą uczestnicy Strajku Kobiet: „Mój wybór, moje ciało”. Życie to zweryfikowało. Mój syn żył niespełna dobę. Ale to był bezcenny czas.
Do 18. tygodnia druga ciąża przebiegała prawidłowo. To wtedy okazało się, że dziecko jest chore. Lekarz prowadzący, któremu ufałam, nie powiedział jednak, co zobaczył na ultrasonografie. Usłyszałam jedynie, że są jakieś anomalie w obrębie główki i w związku z tym musi jak najszybciej zrobić USG 3D, po czym… zostałam wypchnięta z gabinetu. Miałam nadzieję, że to może "tylko" wodogłowie.
Następnego dnia na USG 3D pojechałam razem z mężem. Po badaniu lekarz zapytał o to, czy chcę usłyszeć diagnozę sama, czy wspólnie z mężem. Weszliśmy razem. Okazało się, iż nasz syn jest "bezczaszkowcem" i że to jest wada letalna, że dziecko umrze jeszcze w moim brzuchu lub zaraz po porodzie. Lekarz poinformował nas również o możliwości terminacji ciąży, ale przemilczał to, że nie zagraża ona mojemu zdrowiu i można ją bezpiecznie donosić. Nie zająknął się także na temat istnienia instytucji hospicjum perinatalnego.
Mąż powiedział wtedy, że nie ma mowy o aborcji i nie pozbędziemy się tego dziecka, bo ono ani przez chwilę nie przestało być przez nas chciane oraz kochane. Było natomiast jasne, iż potrzebujemy kogoś, kto nam pomoże i podpowie, co możemy zrobić.
Jeszcze tego samego dnia mąż znalazł w Internecie informacje o krakowskim Hospicjum dla Dzieci im. ks. Józefa Tischnera, w ramach którego działało również hospicjum perinatalne. Zadzwoniliśmy pod wskazany na stronie numer. Telefon odebrała pani psycholog, która bardzo konkretnie nakreśliła nam sytuację. W subtelny sposób wybadała nawet, czy jesteśmy osobami wierzącymi, tak aby wiedzieć, w jakim kierunku poprowadzić z nami rozmowę. Ja nie byłam wówczas blisko Kościoła (paradoksalnie oczekiwanie na chore dziecko i jego śmierć zbliżyły mnie do Boga), mąż z kolei tak, dlatego zaproponowała także możliwość rozmowy z kapelanem. Najważniejsze dla nas było to, iż usłyszeliśmy, że możemy zostać przyjęci w każdej chwili, nie musząc czekać na poniedziałek (akurat trwał weekend). Zrozumieliśmy wtedy, że hospicjum pomoże nam przez to przejść i warto pozwolić dziecku godnie odejść.
W poniedziałek miałam zgłosić się do lekarza prowadzącego z wynikiem USG 3D, ale przyjął mnie inny, posiadający w Internecie fantastyczne opinie. Wtedy jednak "poległ". Nie chciał powiedzieć, jakiej płci jest dziecko, a przecież już wcześniej wiedzieliśmy, że to chłopiec. Dopiero później zrozumiałam, dlaczego tak postąpił – jeśli rodzice znają płeć dziecka, to instynktownie widzą w nim człowieka, wybierają dla niego imię i trudniej jest ich przekonać do aborcji. Tymczasem dla lekarza to była jedyna opcja w naszym przypadku. Przekonywał nas, iż trzeba "to" usunąć i sam, znajdując się w podobnej sytuacji, nie kazałby swojej żonie donosić „takiej ciąży”. Mówił także, że wyrządzam sobie krzywdę, a ponadto oboje z mężem jesteśmy sadystami, skazującymi – gdyby doszło do żywego urodzenia – własne dziecko na okrutne konanie na naszych oczach, bez możliwości uśmierzenia jego bólu (a przecież żadna matka nie chce zadawać cierpienia swojemu dziecku). Na koniec zaoferował wypisanie recepty na tabletkę poronną, mgliście tłumacząc, jak ona będzie działać. A to przecież był już 19. tydzień ciąży!
Nie mieściło mi się w głowie, że miałabym z dnia na dzień pozbyć się dziecka, ale nie jestem pewna, co bym zrobiła, gdybym nie miała przy sobie mądrego męża. Wziął mnie za rękę i powtórzył, iż nie usuniemy dziecka, ponieważ ono jest nasze i odejdzie, gdy Pan Bóg do je Siebie wezwie. Zapewniał również, że mnie nie zostawi, że przejdziemy przez to razem oraz nie zrobimy niczego, czym skrzywdzilibyśmy dziecko. Mąż na medal. Kobiety nieposiadające takiego wsparcia pewnie łatwiej ulegają namowom lekarza.
Podczas kolejnej rozmowy w hospicjum perinatalnym zrozumieliśmy, że lekarz nas okłamał. Dowiedzieliśmy się, iż dziecko po porodzie nie cierpi, gdyż medycyna XXI wieku potrafi sobie z tym poradzić. Cierpiałoby natomiast podczas aborcji, czyli sztucznie wywołanego porodu, w czasie którego nie byłoby ono jeszcze gotowe na "wyjście". W hospicjum poproszono nas o skierowanie od lekarza (z zastrzeżeniem, że bez niego też sobie poradzą), lecz on nie chciał go wypisać. Zamiast tego ponownie namawiał na aborcję. Mówił: "Po co to, on i tak umrze" (wtedy wyrwało mu się, że czekamy na chłopca). Przekonywał, że lepiej "bez stresu zrobić aborcję i nie czekać, aż coś się zacznie dziać", a położna potwierdzała jego słowa. Ostatecznie wymusiłam wypisanie tego skierowania, podkreślając że takie jest prawo. Niezadowolony z mojej postawy sporządził je, jednocześnie doradzając, bym zmieniła ginekologa. Na kolejne trzy tygodnie zostałam więc bez lekarza, ale w końcu trafiłam do doktora, który potwierdził to, co już wiedzieliśmy – dziecko mogło się urodzić i odejść w naturalny sposób
Poród odbył się w 39. tygodniu ciąży przez cesarskie cięcie. To, czym straszył lekarz namawiający nas na aborcję, nie sprawdziło się. Karol nie cierpiał, a dotyk nie sprawiał mu bólu. Zrozumieliśmy, że jedyne czego mógłby od nas teraz oczekiwać to poczucie bezpieczeństwa – dziecko potrzebuje czuć bliskość mamy i słyszeć głos taty. Syn został jedynie podpięty do pulsoksymetru, by można było obserwować poziom saturacji w jego krwi. Choć teoretycznie miał żyć przez około trzy godziny, był z nami niemal całą dobę. Nie oddałabym tego czasu za żadne skarby. Nie spaliśmy ani chwili, po prostu się przytulaliśmy. Te chwile zostaną z nami na zawsze, bo mamy zdjęcia i pamiątki po Karolu, czyli pudełko wspomnień.
To, co przeszliśmy z mężem, wzmocniło nasze małżeństwo. Wiemy, że cokolwiek nas jeszcze w życiu spotka, będziemy w tym razem. Gdybym natomiast podjęła decyzję o aborcji, nasze małżeństwo najprawdopodobniej by się rozpadło... Życzę każdej kobiecie takiego męża, w którym zawsze znajdzie oparcie, ponieważ lekarze mówiący o aborcji jako najlepszym rozwiązaniu, nie pomagają, lecz zostawiają matkę samą z jej dramatem. Jeśli ginekolog nie czuje się na siłach, by prowadzić ciążę, powinien skierować pacjentkę do kogoś, kto podoła temu zadaniu.
Uważam też, że powinien istnieć prawny nakaz informowania kobiety o pomocy, jaką oferują hospicja perinatalne. W tym, do którego trafiliśmy, pracują dobrzy aniołowie. Dodawali oni mężowi siły do przeciwstawiania się temu, co złe i wzmacniali nas psychicznie. Zawsze mieli dla nas czas. Wytłumaczyli nawet, że już podczas ciąży przeżywamy żałobę (zrozumiałam to dopiero, gdy syn zmarł), zachęcając nas jednocześnie, byśmy pokazywali znajdującemu się w moim brzuchu Karolowi to, czego nie zdąży zobaczyć po urodzeniu. Dali nam odwagę do tego, by normalnie żyć i pomimo diagnozy cieszyć się z ciąży. Dzięki temu nie ukrywałam jej, jeździliśmy na wycieczki, spotykaliśmy się ze znajomymi, zrobiliśmy ciążową sesję zdjęciową. Pracownicy hospicjum nawet kompletowali z nami niewielką wyprawkę, do której dostaliśmy piękny, personalizowany kocyk.
Podpowiedzieli też, że warto rozpisać plan porodu, w którym wypunktujemy, czego sobie życzymy, a czego lekarze mają nie robić. Zawarliśmy w nim prośbę, by nie przerywać ciągłości skóry dziecka podczas podawania środków przeciwbólowych (lepiej podać czopek niż wkłuwać się wenflonem), nie podejmować uporczywej terapii oraz nie rozdzielać nas z dzieckiem (mimo to neonatolog na jakiś czas zabrał dziecko na OIOM, ale mąż wywalczył, że ma być inaczej). Poprosiliśmy również o pokój, w którym będziemy mogli przebywać z synem i się z nim pożegnać. Dzięki hospicjum do szpitala mogła przyjść nasza rodzina, włącznie z naszym dwuletnim synem. Obecny był także kapelan szpitala, który ochrzcił Karola.
Świadectwo zostało opublikowane w ramach kampanii Fundacji Grupa Proelio pt. "Każde życie jest cudem" na stronie www.cudzycia.pl, gdzie można znaleźć ponad 80 innych podobnych historii.
Agata Jędrzejczyk /cudzycia.pl