Co jest silniejsze: wstręt do polskiej tradycji czy jednak nienawiść do Kościoła katolickiego?
Profesor polonistyki opublikował niedawno w dodatku historycznym do „Gazety Wyborczej” interesujący tekst–manifest pewnej postawy. Jego wymowę dobrze oddaje wprowadzenie: „Nikomu tyle nie zawdzięczamy, co Niemcom. Dzięki nim weszliśmy do Europy, i to co najmniej dwukrotnie: ponad tysiąc lat temu i całkiem niedawno”. Autor stawia swą tezę jasno: to Niemcy „nauczyli nas pisać i czytać, ofiarowali łacinę i chrześcijaństwo”.
Czytałem już wiele takich tekstów. Przypomnę dla przykładu wypowiedź znanego reżysera przeciwko świętowaniu rocznicy bitwy pod Grunwaldem: „A my znowu będziemy czcić zwycięstwo dzikich Litwinów, Tatarów i Mazowszan – nad kwiatem europejskiego rycerstwa w 1410 roku. Tylko oddaliło [to] w czasie europejską modernizację kraju”. I drugi przykład. Przy okazji 1050. rocznicy chrztu Mieszka znakomity mediewista, profesor Tomasz Jurek, postawił śmiałą hipotezę, że ów chrzest miał miejsce jednak nie w Poznaniu, Gnieźnie czy na Ostrowie Lednickim, lecz w Magdeburgu lub Kwedlinburgu, w obecności cesarza Ottona I. Zaangażowana politycznie gazeta rozmowę z profesorem Jurkiem zaanonsowała hasłem, iż oto „historyk zbliżony do PiS” (czym sobie prof. Jurek zasłużył na taki epitet – nie wiadomo) przyznaje, że „ochrzcili nas Niemcy”. A więc przyznajcie to, Polacy – nawołuje owa gazeta, podkreślająca na każdym kroku, że nasza historia jest garbata, wstrętna, iż Polacy nadają się sami z siebie tylko do tego, by rżnąć „sąsiadów” – że jeśli w ogóle powstaliście, to dzięki Niemcom. W Auschwitz w latach 1941–1945 nie było oczywiście Niemców – byli „naziści”, natomiast w połowie X wieku byli już Niemcy, jako aniołowie przynoszący tu cywilizację. To mamy przyznać… Po co? Żeby przełamywać „negatywne stereotypy” o sąsiadach… O absurdalności takiego ujęcia pisałem obszerniej w swej książce „O historii nie dla idiotów”. Powtórzę tylko, że nawet jeśli przyjmiemy, iż Mieszko został ochrzczony w Magdeburgu, to nie dokonali tego ani „Czesi”, ani „Niemcy”, ani „Włosi” – zrobili to słudzy Kościoła powszechnego dla chwały Pana. I to jest najważniejszy aspekt tego wydarzenia.
Tu jednak chciałem zwrócić uwagę na kluczowy wymiar fali publikacji, których przykłady pozwoliłem sobie przytoczyć. Pomaga w jego uchwyceniu esej Rogera Scrutona zatytułowany „Ojkofobia i ksenofilia”. Angielski filozof definiował pierwszą z tych postaw krótko: „nienawiść do swojego domu, choroba szeroko rozpowszechniona wśród intelektualistów od czasu Oświecenia”. Nienawidzący swego domu, historyczno-kulturowej wspólnoty, która dała mu język (jednak nie łacinę, ale – w naszym przypadku – polski) i środki uczestnictwa w kulturze szerszej, w tym przypadku łacińskiej, chrześcijańskiej, europejskiej – chce wyzwolić się spod presji przynależności, wdzięczności wobec tych, którzy ten dom tworzyli przez pokolenia. Jednocześnie człowiek taki kultywuje, jak pisze Scruton, „rozwiązłą ksenofilię”, czyli umiłowanie tego, co obce, co przychodzi z zewnątrz. Właściwie chodzi nie o rzeczywistą miłość do np. wielkiej kultury niemieckiej, tylko o zamanifestowanie raz jeszcze pogardy wobec „tutejszej dziczy”. Swojskie – ohyda, prymityw, zabobon. To, co przychodzi z zewnątrz – kultura, postęp, emancypacja. Scruton tak odsłania korzenie tej postawy: „Ojkofobia pojawia się wraz z sekularyzacją społeczeństwa i ostateczną utratą przez intelektualistę jego niegdyś kapłańskiej roli. Bez religijnego poczucia, które pozwala ludziom znosić ich osamotnienie, intelektualista wpada w gorączkową melancholię i resentyment w stosunku do zwykłego ludzkiego świata”. Wtedy właśnie zaczyna wymyślać swoje skrajnie negatywne stereotypy domu, aby zemścić się na nim. „Kiedy Sartre i Foucault rysowali obraz »burżuazyjnej mentalności«, opisywali w rzeczywistości przeciętnego, porządnego Francuza, choć ubierali go w ośmieszające szaty, tak jak niegdyś Żydzi ubierani byli przez swoich prześladowców”. Tak teraz u nas – już nie intelektualiści, ale masy półinteligentów III RP, wykształconych na „postępowej” gazecie i powtarzających jej stereotypy w bardziej popularnych mediach – przyjmują taką właśnie wizję swojej własnej wspólnoty: Polacy = niepiśmienni parobcy, niezdolni trafić łyżką do gęby bez pomocy nauczyciela z cywilizowanego świata.
Jak jednak pogodzić tę narrację z jednocześnie lansowaną ludową historią Polski, która ujmuje się właśnie za prymitywnymi tubylcami, w których widzi się – ze współczuciem – rodzimych „Afroamerykanów”? I jak pogodzić pochwałę przychodzącej z zewnątrz pracy cywilizacyjnej „Niemców” z przyniesieniem tutaj chrześcijaństwa? Przecież to dla naszych ojkofobów samo zło, jądro ciemności, z której chcą nas wyprowadzić. Niejeden z komentatorów tekstu w „Gazecie Wyborczej” nie ukrywał swego rozżalenia: „Profesor wychwala Niemcy za zwalenie nam na kark chrześcijaństwa. A w międzyczasie przy pomocy Lutra pozbyli się Watykanu. Tylko zapomnieli to przekazać Polakom”. Ten sam problem z Krzyżakami: z jednej strony nieśli ciemnej słowiańszczyźnie dziadowiźnie kaganek oświaty, ale z drugiej – przecież to zakon religijny „katoli”, z jakimiś odrażającymi dla „oświeconego Europejczyka” zasadami. Co jest silniejsze: wstręt do Polski, polskiej tradycji, czy jednak chrystofobia, nienawiść do Kościoła katolickiego?•
Andrzej Nowak