Myśl wyrachowana: Jeśli ktoś nie wie, czy przyznać się do swojej wiary, to nie wiadomo, czy ma się jeszcze do czego przyznawać.
W formularzu trwającego obowiązkowego spisu powszechnego pada pytanie o wyznanie i przynależność do Kościoła lub związku wyznaniowego. Ponieważ obywatele muszą podać tam swoje szczegółowe dane osobowe, wielu z nich zaczęło zgłaszać wątpliwości.
„Internauci zastanawiają się, jak na to pytanie odpowiedzieć. I czy np. lepiej skłamać, że się jest katolikiem, czy napisać prawdę” – donosi „Rzeczpospolita”. Chodzi podobno o strach, że władza, która „identyfikuje się z Kościołem”, mogłaby takiemu niekatolikowi zaszkodzić.
Hm… to ciekawe. Jakoś nie wierzę, że ktoś zdrowy na umyśle naprawdę mógłby przypuszczać, że władza chciałaby dziś szykanować kogoś za jedzenie kiełbas w piątek albo za opuszczenie Mszy niedzielnej. Nie wierzę, że ktoś boi się dziś nie uchodzić za katolika (no, może poza księdzem). Raczej przeciwnie. Coraz częściej spotykam się z sytuacjami, w których ludzie chcą ukryć to, że są katolikami. Do redakcji nieraz przychodzą żądania usunięcia z internetu archiwalnego materiału, bo ktoś nie chce, żeby wiedziano, że jest katolikiem. Bo on, na przykład, kiedyś „popełnił błąd” i dał w „Gościu” świadectwo swojej wiary, a teraz stara się o pracę, w której lepiej, żeby o tym nie wiedziano.
I to jest prawdziwy problem. No bo co to za wyznawca Chrystusa, który robi wszystko, żeby zostać przez Niego odrzuconym? Jezus mówi przecież o tym zupełnie otwarcie i bardzo stanowczo: „Kto się przyzna do Mnie wobec ludzi, przyzna się i Syn Człowieczy do niego wobec aniołów Bożych; a kto się Mnie wyprze wobec ludzi, tego wyprę się i Ja wobec aniołów Bożych” (Łk 12,8-9). Tu nie ma kompromisów. Nie istnieją okoliczności, które usprawiedliwiałyby zaparcie się wiary. To jedna z tych rzeczy, za które, gdy jest taka konieczność, oddaje się życie – a nie tylko pracę, status materialny czy uznanie w środowisku.
Spis powszechny to okazja dania świadectwa wierze. Ma być zgodnie z prawdą: tak albo nie. Bo jeśli katolik nie wie, czy powinien przyznać się do swojego katolicyzmu, to nie wiadomo, czy to w ogóle jeszcze katolik. Co z tego, że on może czasem pojawi się w kościele, skoro Kościół nie pojawia się w nim. Katolicyzm bezobjawowy to zwyczajne antyświadectwo.
Możliwość przyznania się do Chrystusa to zaszczyt i przywilej, a im trudniejsze i kosztowniejsze jest takie przyznanie, tym większą ma wartość.
A zatem jako katolicy musimy się spisać.•
Efekt wmawiania
W „Polityce” napisali o bardzo dużym przyroście liczby młodych, którzy mają „wątpliwości dotyczące ich tożsamości płciowej albo seksualnej”. Pani psycholog, z którą rozmawia autorka tekstu, powołuje się na pewnych specjalistów, według których „w ostatnim roku ten temat pojawił się w gabinetach tyle razy, co w całej poprzedniej dekadzie”. Ale czy to dziwne? Jeśli się dzieciom wmawia, że nie wiadomo, kim są, to przybywa dzieci, które nie wiedzą, kim są. •
Złe fakty
Nancy Pelosi, przewodnicząca Izby Reprezentantów USA, uważa się za katoliczkę i – podobnie jak prezydent Joe Biden – chce przystępować do Komunii św. Podobnie też jak głowa państwa jest bojowniczką proaborcyjną. Ostatnio kilku biskupów publicznie skrytykowało jej postawę. – Uważam, że mogę sama dokonać osądu w tej sprawie – odpowiedziała Pelosi. „Innymi słowy, Nancy, my biskupi powinniśmy po prostu milczeć na temat Twojej radykalnie proaborcyjnej postawy, gdy ułatwiasz dalsze mordowanie nienarodzonych dzieci” – odpowiedział jej na Twitterze bp Donald Hying z diecezji Madison. Z kolei abp Salvatore Cordileone z San Francisco przypomniał, że w ciągu ostatnich 50 lat w USA zabito przed narodzeniem 66 mln dzieci. „To nie jest kwestia, w której ktoś może dokonywać własnego osądu. To jest fakt” – napisał hierarcha. Ano właśnie, i w tym problem, bo nic tak nie irytuje pseudokatolika jak rzeczywistość. •
Franciszek Kucharczak