Aby móc wstąpić do zakonu, uciekła z domu jako 14-latka. W przeciwnym razie zostałaby wydana za mąż za nieznanego sobie człowieka.
24 maja przeżywamy Dzień Modlitw za Kościół w Chinach. Szacuje się, że w tym kraju żyje ok. 12 milionów katolików, co stanowi 1% społeczeństwa. Chiński Kościół prześladowany jest przez reżim komunistyczny – władze burzą kościoły czy wprowadzają ograniczenia w możliwości sprawowania kultu. Stowarzyszenie Sinicum im. Michała Boyma SJ od lat pomaga chińskim katolikom - jedną z podopiecznych Stowarzyszenia jest siostra Jana - Aiqing Zhang. Z jej twarzy rzadko schodzi uśmiech. Opiekująca się nią siostra Aleksandra twierdzi, że wiecznie roześmiana zakonnica idealnie realizuje charyzmat swojego zgromadzenia – Ducha Świętego Pocieszyciela. Trudno uwierzyć, że droga, którą przeszła, nim trafiła do Polski, była tak wyboista.
Aiqing przyszła na świat na chińskiej wsi, jako najmłodsza z piątki rodzeństwa. Jej rodzina była katolicka - brat jej mamy został księdzem, a siostra wstąpiła do zakonu. Ale w ich liczącej 3000 mieszkańców wsi było tylko 50 katolików, a msze odbywały się raz na pół roku! Mała Aiqing chodziła więc z mamą na codzienne modlitwy, które szybko nauczyła się prowadzić. W wieku 8 lat przyjęła Komunię Świętą i już wtedy marzyła, aby jak najwięcej dzieci mogło poznać Chrystusa.
Zobacz też: "Byłem święcony po kryjomu o 5 nad ranem"
Uciekaj!
Kiedy Aiqing miała 6 lat, zmarł jej ojciec, a opiekę nad rodziną przejął wuj, brat taty. To chińska tradycja - owdowiała kobieta musi znajdować się pod opieką jakiegoś mężczyzny. Tradycją jest też, że to rodzice wybierają współmałżonków swoim dzieciom. 12-letnia dziewczynka dowiedziała się więc, że będzie musiała poślubić człowieka, którego nigdy wcześniej nie widziała. I choć w jej sercu było już pragnienie życia na wyłączność Boga, wuj i mama nie wyrażali na to zgody.
- Bardzo dużo modliłam się, zwłaszcza w nocy, i pytałam Pana Boga, co mam robić. Często w duchu pokuty, umartwienia, klękałam na ziemi podkładając pod kolana kukurydzę. Płakałam….nie wiedziałam, co jest dobre. W tym trudnym czasie miałam sen: tonęłam w jakimś stawie i wtedy dwoje ludzi pojawiło się przede mną i podało mi rękę, wyciągnęli mnie z tej wody. Usłyszałam w sercu słowa: Nie bój się! - wspomina zakonnica.
Pewnego dnia w jej wiosce pojawili się klerycy, którzy katechizowali mieszkańców. Aiqing zwierzyła się jednemu z nich ze swojego pragnienia wstąpienia do zakonu. Kleryk próbował rozmawiać z matką dziewczyny, ale kiedy widział, że nic nie wskóra, zaproponował jej… ucieczkę. Sam miał 5 braci i ani jednej siostry, a ich matka była sparaliżowana. Aiqing miała zaopiekować się kobietą i tam doczekać do wieku, w którym będzie mogła wstąpić do zakonu. Pewnego dnia wsiadła więc na rower, mówiąc mamie, że jedzie odwiedzić siostrę i ruszyła w nieznane… Miała wówczas zaledwie 14 lat.
Pokonała 25 kilometrów, nim dotarła do celu. Zamieszkała z rodzicami kleryka, którego do dziś nazywa swoim bratem i przez trzy lata opiekowała się jego schorowaną mamą. W końcu nadszedł czas, kiedy mogła prosić biskupa o zgodę na wstąpienie do zakonu. Biskup skierował ją do lokalnego, diecezjalnego Zgromadzenia Ducha Świętego Pocieszyciela, gdzie miała opiekować się najstarszymi siostrami. I znowu, przez kolejne trzy lata, dniami i nocami służyła schorowanym zakonnicom, które przeżyły likwidację zgromadzenia podczas rewolucji kulturalnej i doczekały się jego przywrócenia. Dopiero po tym okresie próby biskup zezwolił Aiqing na wstąpienie do postulatu.
Zobacz też: Kard. Charles Bo wzywa do modlitwy za Chiny
Opowiadałam Mu o wszystkim
Lata, przez które działalność zakonów w Chinach była zakazana spowodowały wyrwę pokoleniową - po 1980 roku, kiedy mogły powstawać lokalne zgromadzenia, udało się zebrać żyjące w rozproszeniu dawne siostry, ale większość z nich była już około 80-tki. I to one stały się mistrzyniami dla młodych dziewczyn, pragnących życia zakonnego.
- Ja miałam 17 lat, a moja mistrzyni nowicjatu ponad 80 – wspomina Jana. – Było nam ciężko znaleźć wspólny język. Początki były bardzo trudne. Mieszkałyśmy w 28 osób w jednym pomieszczeniu. Nie dało się spać, bo co chwila któraś wstawała, wychodziła do toalety… W dzień pracy było bardzo dużo. Ale wiedziałam, że muszę to wytrzymać, bo do domu rodzinnego nie mam już powrotu. Chodziłam więc do kaplicy i opowiadałam o wszystkim Panu Jezusowi i Jego prosiłam o siłę.
A w jaki sposób zakonnica z Państwa Środka trafiła w środek Europy? Kilkanaście lat temu w Polsce powstało stowarzyszenie Sinicum, którego celem jest pomoc katolikom w Chinach. Jedną z dróg tej pomocy jest organizowanie pobytów chińskich zakonnic w naszym kraju. Siostry uczą się u nas, a potem wracają w cień Wielkiego Muru, aby tam wykorzystać swoją wiedzę. Przełożonym zakonnym znany był talent plastyczny siostry Jany. A ponieważ w Chinach nie było sklepów z dewocjonaliami i trudno było kupić obrazy czy witraże do kościołów, zdecydowali, że młoda zakonnica wyjedzie do dalekiej Polski, aby profesjonalnie nauczyć się sztuki. Wraz z trzema innymi siostrami wyruszyła więc na drugi koniec świata...
Świnie i króliki
– Przyjechałyśmy do Polski w czwórkę. Katarzyna i Franciszka znały odrobinę angielskiego, ale okazało się, że to za mało, żeby się dogadać, na początku mówiłyśmy więc głównie rękami – dziś siostra Jana opowiada o tym wesoło, ale z początku nie było im do śmiechu. – W Polsce wszystko jest zupełnie inne. Najbardziej jedzenie… Choć było go dużo, to przez pierwsze miesiące w Polsce ciągle byłam głodna. Mogłam mieć pełny żołądek, a i tak czuć głód. Wszystko dlatego, że w Chinach do każdego posiłku podawana jest zupa: na śniadanie, obiad i kolację. I bez tej zupy czułam się, jakbym nic nie zjadła, bo chleb to było za mało. Ale powoli przyzwyczajałam się do polskiego jedzenia.
Problemem były także różnice kulturowe. Ot, chociażby sposób mówienia. – W Polsce ludzie zachowują się znacznie ciszej. W Chinach wszyscy mówią głośno, prawie krzyczą. Kiedy rozmawiałyśmy z siostrami po chińsku, wszyscy wokół myśleli, że wciąż się kłócimy. A u nas po prostu tak się rozmawia! Nie wiedziałyśmy, że to jest jakiś problem, ale kiedyś nawet w autobusie obca osoba zwróciła nam uwagę, że jesteśmy zbyt głośne – wspomina. - Trudność sprawiał nam przede wszystkim język. Zmieniałyśmy kolejność sylab: np. zamiast “wiśnie” jedna z nas powiedziała “świnie”, albo coś nam się wydawało zbliżone: np. zamiast powiedzieć : „Kleryk” powiedziała „królik”...
Po kilku latach spędzonych w Polsce, s. Jana wróciła do ojczyzny - tam katechizowała, pracowała z dziećmi i młodzieżą. Potem znów przyjechała do Polski, gdzie uzyskała dyplom artysty plastyka. Okazało się, że i tu jest dla niej sporo pracy - społeczność chińska w naszym kraju rozrasta się, a ona, dzięki znajomości języka, może pomagać tym, dla których odnalezienie się w nowej rzeczywistości jest trudne.
Co czeka ją dalej? Na to pytanie s. Jana uśmiecha się tylko szeroko. - Zostawiam to Panu Bogu – On wie najlepiej, gdzie jestem najbardziej potrzebna, a ja pójdę tam, gdzie mnie pośle!
Agnieszka Huf