O szpagatach duchowych i Słowie, które ma moc, z Ireneuszem Krosnym rozmawia Marcin Jakimowicz.
Nie miał Pan ochoty sparodiować jakiegoś księdza? Na przykład Mszy, chodzenia po kolędzie? Taki łatwy temacik…
– A jak łatwo można by było zagrać spowiedź... Ale nie biorę pod uwagę takich tematów. Odrzucam je od razu. Spowiedź ratuje ludziom życie, więc po co z niej kpić? Sakrament jest sakramentem.
Często odrzuca Pan różne intratne propozycje?
– Kilka razy odmówiłem udziału w reklamach. Zdarzało się również, że zrezygnowałem w udziału w jakimś programie telewizyjnym ze względu na jego poziom czy tematykę. Wiadomo, reklamy to duże pieniądze, ale są sytuacje, w których musisz konkretnie wybrać i zapytać siebie, o co ci w życiu naprawdę chodzi.
Festiwal Stróżów Poranka. Ogromna sala widowiskowa pęka w szwach. Konferansjer rzuca do mikrofonu: – Widzę, że jest tu z nami pan Ireneusz Krosny, który sam kupił sobie bilet. Zrywa się burza braw. Nie odbija wówczas Panu?
– Chyba nie (śmiech). Ja ukryłem się na tej widowni, siedziałem cichutko wśród ludzi, nie chciałem być wywoływany, ktoś mnie wypatrzył w kuluarach i sypnął ze sceny. Z czasem człowiek się przyzwyczaja, że ludzie go rozpoznają. Czasem to przeszkadza, ale takie są koszta bycia osobą medialną.
Ma Pan fatalny dzień, podły humor. Albo jeszcze gorzej: rodzinę dotyka jakieś nieszczęście. Nic, tylko siedzieć i ryczeć. A Pan ma za pięć minut wyjść na scenę i rozśmieszać publikę. Co wtedy?
– Zdarzają się takie chwile. Doświadczyłem tego nieraz. Występuję na scenie już od 18 lat. Czasem miałem złe samopoczucie, przeżywałem w rodzinie jakieś trudności, a czasem po prostu byłem chory. Ale zauważyłem dziwną prawidłowość: w czasie gry na scenie wydziela się jakaś adrenalina, nie wiem co… Mogę wychodzić na scenę chory, z katarem (za kurtyną mam przygotowane chusteczki), ale na czas występu dziwnie zdrowieję. Nie kaszlę, nie mam kataru. Wiele razy przychodziłem ciężko przeziębiony, a na scenie byłem zdrów jak ryba. Choroba wraca parę minut po spektaklu. Podobnie dzieje się w sferze psychiki. Na czas spektaklu człowiek jakby „wyłącza się” z bieżących spraw i całym sobą jest zaangażowany w interakcję z publicznością. To cecha sportowców i artystów: muszą się spiąć, by najlepsze wyniki osiągnąć na zawodach, a nie na treningach.
Widzi Pan mima, który ma świetne pomysły, a na dodatek porywa publiczność. Ireneusz Krosny jest zazdrosny?
– Nie. Powiem szczerze: na razie nie przeżyłem jeszcze takiej sytuacji. Jasne, że oglądając innych mimów, widzę, że mają często świetne pomysły i myślę: „Kurczę, że też sam na to nie wpadłem”. Ale to nie jest zazdrość, raczej uznanie. Jednak swoich pomysłów też nie muszę się wstydzić. Pamiętam festiwal pantomimy w Korei Południowej (chyba połowa sali to byli ludzie z mojej branży). Podszedł do mnie jakiś mim z Izraela i pogratulował – pomysłów. To cieszy.
Zdarza się, że ludzie wybuchają śmiechem nie wtedy, kiedy mieli się śmiać?
– Raczej nie. Choć w różnych krajach różne scenki stają się hitami. Pamiętam zwłaszcza jedną: „Arnold się zbroi” – o Schwareneggerze. Na całym świecie podobała się, ludzie się śmiali, ale była to tylko jedna z wielu scen. Ale gdy zagrałem ją w Stanach, publika wprost ryczała ze śmiechu. To był hicior, ludzie zrywali boki.
Był czas, gdy omijał Pan kościoły szerokim łukiem, wszedł po uszy w buddyzm. A potem nagle powiedział do lustra: nie wierzę w reinkarnację, wierzę w Chrystusa. Co się stało?
– Każdy człowiek szuka. Ja też szukałem. I rzeczywiście w pewnym momencie przestałem chodzić do kościoła. Zacząłem czytać książki o buddyzmie. Zafascynował mnie Daleki Wschód. Jednak pewnego dnia zapytałem szczerze sam siebie: „Irek, naprawdę wierzysz w reinkarnację? Wierzysz, że kiedyś byłeś drzewem i będziesz robaczkiem?”. i szczerze sobie odpowiedziałem: „Nie, nie wierzę”. Dlatego postanowiłem jeszcze raz przyjrzeć się chrześcijaństwu, więcej się o nim dowiedzieć. Pojechałem na rekolekcje, nie wiedziałem, że to rekolekcje Odnowy. To mnie postawiło na nogi. Zobaczyłem żywy, modlący się Kościół. Zobaczyłem Boga, który naprawdę działa. I ponownie stałem się chrześcijaninem, tyle że tym razem już z pełną świadomością motywów i konsekwencji tej decyzji.
Gość Niedzielny