Stosy palonych ciał zmarłych, brak miejsc w szpitalach. Indie nie mogą sobie poradzić z kolejną falą pandemii. O sytuacji w tym kraju opowiada doktor Helena Pyz, lekarka pracująca tam od 32 lat.
Beata Zajączkowska: Choć wydaje się, że w Polsce i innych krajach Europy koronawirus powoli odpuszcza, szersze spojrzenie na świat pokazuje, że walka z pandemią się nie skończyła. Z Indii w ostatnich tygodniach napływają dramatyczne wieści. Jak wygląda sytuacja?
Helena Pyz: W liczbach bezwzględnych, którymi jesteśmy bombardowani, sytuacja wygląda strasznie, bo jest ponad 400 tys. zachorowań dziennie, a liczba zarażonych to prawie 22 miliony. Pamiętajmy jednak, że na subkontynencie indyjskim żyje 36 razy więcej ludzi niż w Polsce, czyli ponad 1 mld 300 mln. Zmarło u nas 242 tys. ludzi. Wydaje się, że to dużo, ale jest to ułamek procenta i znacznie mniej niż w całej Unii Europejskiej. Najtrudniejsza sytuacja panuje w dużych aglomeracjach, gdzie żyje po kilkanaście milionów ubogiej ludności napływowej pracującej za dniówkę. Te realia widać było w czasie pierwszego twardego lockdownu, gdy do swych wsi powróciła większość napływowych pracowników i miasta były kompletnie puste. Robiło to piorunujące wrażenie, ale pokazywało też, że najtrudniej będzie chronić najuboższych, bo oni zawsze żyją w ogromnych skupiskach, gdzie nie ma mowy o zachowywaniu dystansu. I z tym mamy do czynienia właśnie teraz.
Delhi to pod względem liczby ludności drugie miasto świata. Żyje w nim 30 mln ludzi. Media transmitują stamtąd obrazy przepełnionych szpitali, w których brakuje łóżek, respiratorów, medykamentów, i pokazują, jak parkingi zamieniają się w dodatkowe „gaty”, czyli miejsca do spalania ciał zmarłych. Miejscowa Caritas dostarcza do slumsów nie tylko żywność, ale i podstawowy paracetamol…
Moi znajomi ze stolicy piszą mi o stosach palących się ciał. Ich przechowywaniu nie sprzyjają panujące teraz upały dochodzące do 40 stopni. Na początku pandemii, kiedy wybuchały pierwsze ogniska zakażeń, w nieodległym od nas mieście zmarło w slumsach kilka tysięcy ludzi. Oni żyją tak blisko siebie na maleńkim obszarze, że nieprzekazywanie wirusa pozostaje marzeniem. I to mimo że zasłanianie twarzy było już wcześniej powszechne ze względu na duży smog. Pandemia uderzyła zresztą pod każdym względem najbardziej w biedaków. Nasi nauczyciele dostają chociaż połowę pensji, natomiast ci, którzy pracują na dniówkę, nie zarabiają teraz nic.
Jeszcze nie tak dawno wydawało się, że sytuacja zaczyna się stabilizować, premier wręcz ogłosił buńczucznie, że Indie zyskały odporność zbiorową i zmierzają do kresu pandemii. Skąd ta nowa fala zakażeń?
Złożyło się na to kilka elementów. Przede wszystkim największe w roku uroczystości religijne ku czci boga Sziwy, które odbywają się u źródeł Gangesu. Przez dwa tygodnie przypomina to ogromny jarmark, w którym uczestniczą miliony hinduistów. Na ten czas zniesiony był lockdown, choć wcześniej w czasie bardzo rodzinnego święta Holi wszyscy musieli pozostać w domach. Zorganizowano też międzynarodowe rozgrywki krykieta, a na stadionie było ponad 60 tys. ludzi, i to też trwało kilkanaście dni. Oliwy do ognia dolały jednak wybory, które odbywały się w kilku stanach, przede wszystkich w Zachodnim Bengalu, które premier Modi przeciągnął aż do miesiąca, wykorzystując ten czas do rozgrywek politycznych i organizowania masowych wieców. Kolejnym powodem jest to, że sklepy są pootwierane tylko przez cztery godziny w ciągu dnia, co powoduje natłok klientów. W stołecznym Delhi trwało też przez dwa miesiąca okupowanie ulic przez rolników, protestujących przeciwko nowym przepisom pozbawiającym ich prawa skupu ryżu.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.