Propozycje opłat, które wskazuje środowisko artystyczne, właściwie podważają sens istnienia bibliotek i dodatkowo obciążają tych nielicznych Polaków, którzy jeszcze coś czytają. Zresztą tych, którzy nie czytają, też.
14.05.2021 16:40 GOSC.PL
Zmodyfikowana opłata reprograficzna ma być kolejną opłatą w bogatym portfolio podatków i opłat, które na co dzień płacimy. To najogólniej mówiąc opłata, z której sfinansowane będą koszty wprowadzenia w życie ustawy o uprawnieniach artysty zawodowego. Część środków pozyskanych z opłaty będzie formą rekompensaty dla artystów m.in. za legalny dozwolony (ale nieodpłatny) użytek z ich twórczości. Czyli np. przeczytanie pożyczonej, a nie zakupionej książki.
Opłata reprograficzna ma wynosić od jednego do kilku procent ceny szerokiej gamy produktów, które w jakikolwiek sposób umożliwiają korzystanie z treści artystycznych: od elektroniki (np. telewizory, komputery, tablety i "urządzenia do nich podobne", drukarki) po papier do drukarki. Rocznie taka opłata może dać około 1,3 mld zł. 1,3 mld, które - wbrew temu, co twierdzą promotorzy projektu - zapłacimy oczywiście my, konsumenci. I to niezależnie od tego, czy na zakupionym papierze będziemy kopiować książki czy drukować autorskie wypracowania swoich dzieci, czy własne teksty lub po prostu umowy i faktury w przypadku działalności gospodarczej. Kupując papier, stajemy się w oczach autorów projektu potencjalnymi piratami, więc na bieżący użytek zawieszona zostaje zasada domniemania niewinności.
O skali absurdu tego projektu powiedziano i napisano już wiele. Pomysł rozciągania państwowego mecenatu nie tylko na kulturę wybitną, ale na każdy jej wytwór, jest - delikatnie ujmując - rozbuchany i niemądry. Równie dobrze można stworzyć niemniej absurdalny projekt jak np. dodatkowe opodatkowanie odzieży sportowej i wypłacanie państwowych dopłat prywatnym organizatorom biegów, bo przecież każdy, kto kupi buty do biegania, może przebiec się nieodpłatnie po wytyczonej przez organizatorów trasie maratonu, a promowanie zdrowego stylu życia jest przecież niemniej ważne niż rozwój kultury.
Jednak jeden z najbardziej oderwanych od ziemi argumentów za modyfikacją opłaty reprograficznej podała w jednym z wywiadów pani Ilona Łepkowska, autorka scenariuszy najpopularniejszych polskich seriali. Jej zdaniem opłata powinna być pobierana również dlatego, że czytelnicy pożyczają sobie nawzajem zakupione wcześniej książki, na czym traci autor dzieła. Taka argumentacja jednak uderza również w sens istnienia bibliotek. Bo, skoro pożyczanie książek to forma kradzieży, to biblioteka jest miejscem niemal zbrodniczym. Przecież wypożycza się tam książki za darmo. A bibliotekarze, którzy pracują za marne pieniądze w poczuciu misji rozpowszechniania złożonej w książkach wiedzy, zostają odarci nawet z tej misji i właściwie uznani za uczestników przestępczości zorganizowanej! Jeśli nowe prawo wejdzie w życie to logicznie rzecz ujmując w nieco mniej obciążającej sumienie sytuacji znajdą się prywatni posiadacze książek, którzy od czasu do czasu pożyczą ciekawe dziełko znajomemu - tutaj będziemy mieli do czynienia z kimś w rodzaju intelektualnego kieszonkowca.
Oczywiście Ilona Łepkowska i spółka zarzucą mi demagogię. Powiedzą, że nie chodzi o zamykanie bibliotek, a jedynie należną autorowi część zapłaty. Jasne, że bibliotek nikt zamykał nie będzie. Niby wszystko gra i buczy. Tylko czy zwolennicy nowej wersji opłaty reprograficznej będą konsekwentni i zawalczą o podobne rekompensaty dla sprzedawców wszystkich innych potencjalnie pożyczanych przedmiotów? Bo książki nie są jedynymi dobrami, które można komuś nieodpłatnie udostępnić. To samo można zrobić z wiertarką, rowerem, samochodem, sukienką i dowolnym artykułem wielokrotnego użytku. Przecież i te dobra ktoś wcześniej musiał wymyślić i zaprojektować. Czy zdaniem pani Łepkowskiej również na nie powinna być nałożona opłata, która zrekompensuje producentowi straty wynikające z ich użyczania?
Wojciech Teister