Nowy koncert mocarstw mógłby uratować pokój na świecie. Takie przekonanie coraz częściej wybrzmiewa w zachodnich analizach geopolitycznych. Koncert już trwa, a na pokój wcale się nie zanosi.
Świat ma dwie alternatywy: albo dalsza rywalizacja między największymi, przede wszystkim między USA a Chinami (ale i między Rosją a USA), albo właśnie koncert mocarstw, czyli ustalenie i uznanie własnych interesów, stref wpływów, niewchodzenie sobie w drogę i zgodne pacyfikowanie wszystkiego, co mogłoby ten układ naruszyć. W pierwszym przypadku konflikt zbrojny na skalę światową jest nieunikniony, w drugim – jest duża szansa na powstrzymanie globalnego kataklizmu. Tak można by w największym uproszczeniu streścić tezy, które co jakiś czas pojawiają się w zachodniej publicystyce i analizach. Problem w tym, że oba „koncertowe” modele pomijają dwie rzeczy: po pierwsze, nawet w sytuacji rywalizacji zespołów o występy na najważniejszych eventach w roli gwiazdy wieczoru nie jest wykluczone ich okazjonalne wspólne koncertowanie na jednej scenie; po drugie, również regularna gra w jednej orkiestrze nie wyklucza tego, że po godzinach poszczególni muzycy i tak będą dorabiać na boku na własne konto. I nie dajmy się zwieść pozornie rozrywkowej poetyce tych muzycznych metafor. Tu chodzi o muzykę śmiertelnie poważną.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina