"Czego się boicie? Oni nam niczego nie mogą zrobić. Co najwyżej zabić" - powtarzał ks. Franciszek Blachnicki. Kiedy umierał, wpatrywał się w Maryję. "W Twoje ręce oddaję mojego ducha" - szeptał.
Rok 1950. Do parafii św. Marii Magdaleny w Tychach przychodzi neoprezbiter. Wysoki i szczupły ksiądz w okularach od razu zwraca uwagę parafian, bo „coś” go wyróżnia. Tylko co? Niby nic szczególnego, ale w nowym księdzu ludzie dostrzegają jakiś potencjał. Jednak parafianie nie mogą jeszcze wiedzieć, że mają u siebie rewolucjonistę, który porządnie zatrzęsie Kościołem w Polsce i ludzkimi sumieniami. I że za pół wieku niejeden człowiek będzie się modlił za wstawiennictwem sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego, błagając o cud.
Co takiego niezwykłego cechowało tego kapłana, że dziś jest kandydatem na ołtarze? Nie on jeden wyróżniał się pobożnością czy duszpasterską aktywnością. Doświadczył traumatycznych przeżyć wojennych? Nie na nim jednym odcisnęły one swój ślad. Ale Bóg wybrał właśnie tego chudego księdza ze Śląska, by objawić swoją chwałę; swoją świętość; by stworzyć nowe podwaliny Kościoła w reżimowym systemie, w którym każdy głębszy oddech religii miał być zduszony.
W oku Opatrzności
Urodził się 24 marca 1921 r. w Rybniku na Górnym Śląsku. Osobowość charyzmatyczna i niesamowita konsekwencja w realizacji życiowych wyborów cechowała go od najmłodszych lat. Zawsze do przodu. Wyprzedzał każdą epokę, w której przyszło mu żyć.
O śmierć otarł się kilkakrotnie. Zawsze cudem od niej uchroniony. Pierwsze doświadczenie ocalenia miało miejsce w kilka tygodni po urodzeniu. Wybuchło III Powstanie Śląskie. W Rybniku trwały ostre walki, również na terenie szpitala Spółki Brackiej, gdzie mieszkali Blachniccy. Kiedy liczna rodzina została ewakuowana, okazało się, że zapomniano o najmłodszym dziecku, maleńkim Franku. Jeden z powstańców zdecydował się pójść po niego i z narażeniem życia przyniósł go do matki. Widać Bóg miał wobec niego przeogromne plany...
Przed II wojną światową aktywnie działał w harcerstwie. Ci, którzy wówczas znali Franciszka, postrzegali go, jako chłopaka przebojowego. On sam określał się, jako nieśmiały i skryty. Znane są jego wspomnienia z dzieciństwa, kiedy posłany po sprawunki, kilka godzin potrafił spędzić przed sklepem, zanim zdecydował się wejść do środka. Ta rozbieżność świadczy o tym, jak bardzo ks. Blachnicki potrafił od najmłodszych lat stawać ponad własnymi słabościami, przekraczać siebie. Własną pracą kształtował swój charakter.
Zdolny, myślący samodzielnie w okresie dojrzewania właściwie stracił wiarę. Przyjął postawę wyznawcy świeckiego humanizmu. Konsekwentnie, będąc jeszcze w gimnazjum, nie przyjął sakramentu bierzmowania. Lata okupacji, okrucieństwo wojny, pobyt w obozie w Auschwitz, potem w areszcie w Katowicach, wyrok skazujący na karę śmierci, te wydarzenia, pogłębiały taki stan ducha. Po latach wspominał: "Odczułem, jak niewiele wspólnego ma z życiem to chrześcijaństwo, które przejęliśmy wraz z wychowaniem. Moje chrześcijańsko-humanistyczne ideały nie wystarczały w tej granicznej sytuacji". W celi śmierci nie skorzystał nawet z możliwości spowiedzi. Potrzebne było światło z góry, by dokonało się nawrócenie.
On przywrócił mi wzrok
Podczas oczekiwania na wykonanie wyroku śmierci przeżył najważniejszy moment swojego życia, który zaowocował głęboką przemianą serca. Pod koniec życia, w swoim duchowym testamencie, nazwał ten dzień (17 czerwca 1942) "dniem swoich narodzin", w którym otrzymał dar wiary nadprzyrodzonej, "jako zupełnie nowe, nie ludzką mocą zapalone światło, które świeci nawet wtedy, gdy nie pada jeszcze na żaden przedmiot i trwa cicho, nieporuszenie jak gwiazda, świecąc w ciemnościach i sama będąc ciemnością" (Testament, 17 czerwca 1986). Ta rzeczywistość wiary definiowała całe przyszłe życie ks. Blachnickiego i wyznaczała wszystkie jego drogi, wszystkie podejmowane decyzje. Fenomen wiary konsekwentnej, która już do końca życia pozostała niewzruszona.
Chrystus chciał go mieć po swojej stronie. W cudowny sposób ocalił go od śmierci. Początkowy wyrok skazujący na karę śmierci przez ścięcie gilotyną, został nagle zamieniony na 10 lat ciężkiego więzienia po zakończeniu wojny. Rzecz niemożliwa? U Boga nie ma nic niemożliwego.
Światło wiary, które Bóg zapalił w jego duszy w momencie nawrócenia, nie zgasło aż do śmierci. Wszystko, co miało miejsce w jego życiu do tego momentu, ks. Franciszek nazwał: "druzgotaniem bożków". Wszystko potem: objawieniem miłości, przywróceniem sensu życia. "Od tej chwili, kiedy On przywrócił mi wzrok, nigdy nie było dla mnie problemu wiary", napisał po latach.
Przeczytaj o akcji Gosc.pl na 100. rocznicę urodzin sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego i weź w niej udział: