O Tatrach, głupocie i odwadze opowiada Kazimierz Gąsienica-Byrcyn.
Barbara Gruszka-Zych: Zniósł Pan z gór ponad tysiąc osób.
Kazimierz Gąsienica-Byrcyn: Znosiłem ich, zwoziłem samochodem, toboganem, czyli saniami, transportowałem śmigłowcem. Zawsze, nawet w najtrudniejszych wypadkach, trzeba dojść do człowieka.
Ratownik sam musi uważać, żeby nie stracić życia.
Niestety, nie zawsze to się udaje. Zginęło nam trochę kolegów, począwszy od pierwszego polskiego ratownika górskiego – Klimka Bachledy. W 2001 r. lawina zabrała Łabunowicza i Olszańskiego, którzy ratowali narciarzy. Proszę spojrzeć na zdjęcia ratowników na ścianie mojego pokoju, są na nich jak żywi. Na wyprawach ratunkowych asekurujemy się – mamy linę, haki, w specjalnych szelkach zwozimy rannego ze ściany czasem po 500 m w dół, choć gwarancja zjazdu wynosi 250 m, bo taka jest wytrzymałość używanej w nich stalowej linki.
Zwykle odbywa się to w ekstremalnych warunkach.
Każdy ratownik pod słowem honoru przyrzeka bez względu na stan pogody nieść pomoc potrzebującemu. A jak pani myślała, po co się do ratownictwa idzie? Żeby pomóc drugiemu człowiekowi. Jak chce się to robić, trzeba się narażać. Nikt nikogo do niczego nie przymusza. Ratownik sam się naraża, z własnej woli.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.