Sytuację polskiego pacjenta w szpitalu w Plymouth można traktować jako zapowiedź przyszłości. Podobne sytuacje mogą się powtarzać, a mentalność eutanazyjna może ogarniać Polskę. Dlatego już dziś należy wyraźnie uświadomić sobie, na czym polega zło eutanazji.
25.01.2021 13:30 GOSC.PL
Nie wiem, co teraz – w chwili, gdy piszę te słowa – dzieje się z polskim pacjentem w brytyjskim szpitalu w Plymouth. Informacje, które dotąd do nas dotarły, nie są pełne. Można z nich jednak wywnioskować, że istnieje poważne podejrzenie, że dokonuje się jego eutanazja lub proces pokrewny. Odcięcie człowieka od pożywienia i wody nie podpada bowiem pod standardową definicję zaprzestania uporczywej terapii. Takie działanie byłoby przypadkiem uporczywej terapii, gdyby zwiększało cierpienia pacjenta lub odbywało się w nieodwracalnej i końcowej fazie agonii. Oczywiście, trudno oceniać sytuację „na odległość” – bez szczegółowej diagnozy i specjalistycznej wiedzy medycznej. Cała ta sytuacja sprawia jednak wrażenie kolejnego przejawu mentalności eutanazyjnej, czyli takiego sposobu myślenia, w którym bardziej się liczy „prawo do śmierci” niż „prawo do życia”. Ludzie uwikłani w tę mentalność pytają przede wszystkim o to, czy w walce o życie już można skapitulować, a nie o to, czy jeszcze można coś zrobić. Przy takiej kolejności stawiania pytań stopniowo tracimy wrażliwość na wartość ludzkiego życia.
Dlaczego eutanazja i mentalność eutanazyjna jest zła? Właśnie przede wszystkim dlatego, że życie ludzkie (w sensie biologicznym) jest wartością fundamentalną. Oznacza to, że bez życia nie mogą być realizowane w porządku doczesnym żadne inne wartości. Zabójstwo oceniamy jako najwyższą zbrodnię, gdyż jest ono unicestwieniem korzenia wszelkich wartości. Z tego powodu każde zabójstwo – każde działanie, które pierwszorzędnie zmierza do odebrania komuś życia – jest złe. A jeśli każde zabójstwo jest złe, to również złe jest każde samobójstwo. Przy czym w tym ostatnim przypadku winę za odebranie życia często nie ponosi samobójca, lecz ci, którzy doprowadzili go do stanu rozpaczy lub nie pomogli mu z tego stanu wyjść. Podobnie jest w przypadku eutanazji: kto jej dokonuje, zamiast pomóc żyć lub (gdy nie ma innego wyjścia) zamiast wspierająco towarzyszyć w procesie naturalnego umierania, zabija lub pomaga w samobójstwie. Fundamentalna wartość życia zostaje wtedy naruszona.
Zwolennicy mentalności eutanazyjnej ograniczają wartość życia dwiema innymi wartościami: wolności i nieodczuwania poważnego cierpienia. Według nich, gdy ktoś poważnie cierpi i nie chce dalej żyć, ma prawo prosić nas o pozbawienie go życia, a my mamy obowiązek prośbę tę (w unormowany prawnie sposób) spełnić. Zwróćmy uwagę, że w takim podejściu proponuje się odwrócenie porządku wartości: fundamentalna wartość życia staje się mniej ważna niż wartości, które od niej zależą. Co więcej, zabierając komuś życie, zabieramy mu i wolność, i dobre samopoczucie – a dzieje się tak nawet wtedy, gdy czynimy to w imię wolności i wyzwolenia od cierpień. Zwróćmy także uwagę, że – wbrew współczesnej absolutyzacji wolności – nikt z nas nie jest pełnym dysponentem własnego życia. Życie bowiem jest darem: w sensie religijnym – darem Boga, a w sensie pozareligijnym – darem rodziców i wszystkich tych, którzy przyczynili się do wzrostu naszego życia. Moje życie nie jest więc sprawą wyboru – jest sprawą obowiązku: mnie wobec innych i innych wobec mnie.
Jak widać, rozstrzygnięcie kwestii eutanazji zależy przede wszystkim od preferencji wartości: czy myślimy głównie w kategoriach „świętości życia”, czy bardziej w kategoriach „jakości życia”. Myślenie w pierwszym z tych sposobów z natury rzeczy musi przeciwstawić się mentalności eutanazyjnej. Znamienne jednak, że wadliwość tej ostatniej opiera się nie tylko na błędnym rozpoznaniu wartości. Otóż mentalność eutanazyjna wikła się także w problemy natury praktycznej. Tragedia w Plymouth ukazuje je z całą ostrością.
Po pierwsze, warunek wolności wyboru – który miał być jednym z najważniejszych motywów i kryteriów „moralnej” eutanazji – jest niespełnialny. Człowiek w stanie obniżenia lub braku świadomości, a szerzej: człowiek w stanie poważnego cierpienia, nie posiada zdolności podejmowania wolnych decyzji. Kto w takiej sytuacji ma decydować o jego życiu lub śmierci? Bez względu na to, jak odpowiemy na to pytanie, faktem jest, że to nie chory podejmuje tu realną decyzję. Co więcej, konieczność podjęcia decyzji otwiera potencjalne spory między członkami rodziny lub podmiotami prawnymi. Tak się stało w Plymouth. Znamienne, że nakazem angielskiego sądu z tej decyzji została wyłączona matka, czyli osoba, która przekazała choremu życie. A przecież matce zawdzięcza on najwięcej i w tym aspekcie ma on wobec niej największe zobowiązania.
Po drugie, warunek wyzwolenia od poważnego cierpienia – drugi warunek „moralnej” eutanazji – nie jest możliwy do jasnego określenia. Albo potraktujemy go luźno, ale wtedy w sposób niemal całkowicie dowolny będziemy mieli prawo rezygnować z życia. (A przecież zwolennikom eutanazji chodziło początkowo o ograniczenie wartości życia, a nie o jej lekceważenie). Albo spróbujemy go dokładnie wyznaczyć. Nie można jednak niearbitralnie określić granicy ilości lub rodzaju cierpienia, poza którą życie nie jest warte życia. Nie można też – choćby wobec rozbieżności zdań wśród ekspertów i możliwości rozwoju medycyny – niearbitralnie wyrokować, która sytuacja zdrowotna jest beznadziejna.
Powyższe uwagi pokazują, że nie może istnieć coś takiego, jak eutanazja w znaczeniu dosłownym – dobra śmierć. Rzekomo dobre zabijanie (lub wspomaganie w samobójstwie) nie jest dobre, gdyż nie tylko podważa wartość życia, lecz także narusza warunki swej domniemanej dobroci. W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak chronić życie aż do jego naturalnego końca. Obowiązek ochrony życia – która nie oznacza uporczywej lub daremnej terapii! – nie sprawia, że wszystkie sytuacje medyczne stają się moralnie oczywiste. Daje jednak wskazówkę, by wiedząc, jak wielką wartością jest życie, wspomagać je – a nie skracać.
Jacek Wojtysiak