Donald Trump odchodzi z pompą i w niesławie. Nie do końca podzielam opinię, że na własne życzenie.
O wydarzeniach w Waszyngtonie można napisać, jak niemal wszyscy, tekst pełen oburzenia na „barbarzyńców” wdzierających się do siedziby Kongresu. Można napisać, przeczytać, napuszyć się z oburzenia i… nadal nic nie rozumieć z tego, co właściwie wydarzyło się w stolicy USA w ubiegłym tygodniu. To będzie tekst dla tych, którzy oburzaniem się są już znudzeni, chcieliby natomiast spróbować zrozumieć, jak mogło dojść do szturmu na Kapitol i co to oznacza dla amerykańskiej demokracji – czy raczej dla tego, co za tę demokrację dotąd uważano. Słyszę już ironiczne komentarze, że barbarzyństwa się nie tłumaczy i nie próbuje zrozumieć, tylko nazywa je po imieniu. Pamiętam jednak dobrze, że akty dużo bardziej barbarzyńskie – jeśli już trzymać się tego nazewnictwa – przy okazji zaprzysiężenia Donalda Trumpa 4 lata temu (byłem ich świadkiem na miejscu), gdy dewastowanie samochodów, sklepów i wielotysięczne marsze, pełne wulgarnych i nienawistnych haseł, z celebrytami na czele, miały wyrażać „demokratyczny” sprzeciw wobec zwycięstwa i objęcia najwyższego urzędu przez „takiego człowieka”. A podczas zeszłorocznego kilkutygodniowego festiwalu podpalania miast, plądrowania sklepów i fizycznych ataków na myślących inaczej pod hasłem Black Lives Matter najbardziej wykwintne umysły starały się właśnie „zrozumieć”, a nie nazwać po imieniu. Pozwalam więc sobie również zachować to prawo tam, gdzie próba zrozumienia (nie usprawiedliwienia) pewnych zachowań i procesów wydaje się mieć co najmniej takie same podstawy w sekwencji wydarzeń i nastrojach społecznych.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina