Kierowca ks. Popiełuszki przejdzie do historii jako ten, dzięki któremu świat dowiedział się o zbrodni na kapłanie.
Nemal niepostrzeżenie przeszła w mediach śmierć Waldemara Chrostowskiego, kierowcy bł. ks. Popiełuszki. Odszedł cicho, tak jak cicho zmagał się całymi latami z postępującą chorobą Alzheimera.
Doskonale pamiętam pierwszą z nim rozmowę. Kiedy przygotowywałam biografię ks. Jerzego, to właśnie do jego kierowcy skierowałam pierwsze kroki. Waldemar Chrostowski wiele mi opowiadał o swoich podróżach z kapłanem. Najwięcej – o tej ostatniej, z Bydgoszczy do Warszawy 19 października 1984 roku. Miał wyrzuty sumienia, że przystał wtedy na prośbę ks. Popiełuszki i w miejscowości Przysiek zatrzymał samochód, gdy przebrani za milicjantów funkcjonariusze SB dawali takie znaki. „Gdybym pojechał dalej, może wszystko potoczyłoby się inaczej i ks. Jerzy by żył?” – zamyślił się.
Bez wątpienia kierowca błogosławionego kapłana męczennika przejdzie do historii jako ten, dzięki któremu świat dowiedział się o zbrodni na ks. Jerzym. To ucieczka Chrostowskiego umożliwiła powiadomienie proboszcza najbliższej parafii, a następnie całej Polski i świata o uprowadzeniu ks. Popiełuszki. Mało kto też wie o tym, że jeszcze tej samej nocy, z 19 na 20 października, Chrostowskiego przewieziono do siedziby pogotowia ratunkowego w Toruniu, gdzie był opatrywany i badany. Mimo stłuczenia klatki piersiowej, uszkodzenia kręgosłupa, biodra, rąk i kolan nie zawieziono go do szpitala, tylko na komendę milicji, gdzie był kilka godzin przesłuchiwany. Dopiero potem trafił do szpitala.
Znamienne, że szef toruńskiej SB nie wyrażał zgody na opuszczenie szpitala przez Chrostowskiego, gdy zaś w końcu tę zgodę wydano, nie pozwolono, by pacjenta odebrała rodzina. Mógł wrócić w milicyjnym samochodzie, w otoczeniu funkcjonariuszy SB, którzy zamiast do domu, zawieźli go na stare lotnisko na Bemowo, by tam go przetrzymywać. Dopiero 23 października, w eskorcie milicji, został przewieziony na plebanię kościoła św. Stanisława Kostki. Mecenas Edward Wende mówił później: „Jestem przekonany, że życie Chrostowskiego wisiało na włosku, decydowano, co z nim dalej zrobić”.•
Milena Kindziuk