O kryzysie braci kaznodziejów i Lecha Poznań z dominikaninem Wojciechem Prusem rozmawia Marcin Jakimowicz.
Jaki związek ma kura z moim życiem duchowym?
– Człowiek tak skupia się na swym grzechu, że w pewnym momencie nie widzi niczego innego tylko tę jedną linię. I to go paraliżuje. Przykład jest genialny. Ja nie wiedziałem, że kury tak mają. Ale wierzę tym facetom, bo pochodzą z Sardynii, z kontekstów wiejskich (śmiech). Oni mają niezwykłe charyzmaty. Gdy pytaliśmy, o co chodzi z tymi darami, wyjaśniali: – W początkach Kościoła też tak było. By trafić do ludzi w slumsach Brazylii, Duch Święty musi działać tak spektakularnie jak w początkach Kościoła.
Oni ruszyli z Najświętszym Sakramentem i powiedzieli: „Idźcie za nami i też nakładajcie ręce”. Ruszyliśmy. Idę i cały czas kontroluję ich kątem oka. Oni nakładają ręce i bach, bach – ludzie padają na ziemię…
…albo wstają z wózków inwalidzkich…
– Wtedy akurat nie wstawali, tylko spoczywali w Duchu Świętym. A ja nakładam, nakładam i nic. W pewnym momencie patrzę na swe ręce: – Kurczę, a może nienamaszczone?
Podobny problem miało kilku księży, z którymi rozmawiałem…
– Potem był jeszcze ciekawszy motyw. Po Mszy ludzie znowu walą, by Włosi dotknęli ich indywidualnie. Mówię: „Są wyczerpani, muszą coś zjeść. Zobaczcie, jest tu kilku kapłanów, my też będziemy nakładali na was ręce”. Zaczęliśmy błogosławić. A ludzie podchodzili, przyjmowali to błogosławieństwo, a potem… dalej ustawiali się w kolejce do Włochów…
A ja świetnie pamiętam Ojca homilię sprzed lat. W czasie Triduum opowiadał Ojciec o pewnym włoskim maleństwie…
– To było pod Rzymem. Jakaś kobieta podwoziła mnie do domu. W kazaniu rozgrzałem się, mówiłem o tym, że wszystko wokół rodzi się do życia, puszcza listki, kwitnie, wybucha wiosna, taniec życia, szaleństwo zmartwychwstania. Nagle ta kobieta mówi: „Ja nie mogę słuchać takich kazań”. Myślę: „Ooo, teraz się zacznie”. A ona opowiada: „Od dziesięciu lat czekamy na dziecko. Bezskutecznie. Nie mogę słuchać o tym tańcu życia”. Powiedziałem: „Pomodlę się za was”. I oczywiście się nie pomodliłem, bo zapomniałem. Ale ta historia ma dalszy ciąg. Bo ja po powrocie do Polski dostałem od tej kobiety list. W okolicach Bożego Narodzenia. A w kopercie było zdjęcie jej nowo narodzonego dzieciątka…
Data nieprzypadkowa. Boże Narodzenia, a nie „narodzenie dzięki modlitwie wstawienniczej o. Wojciecha Prusa”…
– Też tak to odczytałem... To On działał. A list był takim Jego uśmiechem. Poczułem, jakby puszczał do mnie oko…