O kryzysie braci kaznodziejów i Lecha Poznań z dominikaninem Wojciechem Prusem rozmawia Marcin Jakimowicz.
Ale dlaczego nie wychodzi kuchennymi drzwiami, tylko przy błysku fleszy?
– Trudno mi odpowiedzieć, nie chcę włazić w psychoanalizę. Mam pewne podejrzenia, że to sposób radzenia sobie z sytuacją. Łatwiej odpowiedzieć: To „oni” są niedobrzy, „oni” się nie sprawdzili. Trudniej powiedzieć: Mit rozsypał się, ale budujemy dalej – mniej na ludziach, bardziej na Bogu.
W życiu duchowym każdy kryzys jest błogosławiony. Jest szansą powrotu do Boga. Zaczęliście już śpiewać: „Święty kryzysie, módl się za nami”?
– Nie, jeszcze nie. Na co dzień tego nie widać. Na co dzień jest walka, zdenerwowanie, rozgoryczenie, jak po porażce. Znów nam nie idzie. Jak Lechowi Poznań – czwarta porażka z rzędu. Muszę się w życiu duchowym przekopywać przez to wkurzenie, które jest jednak kibicowskim sposobem przeżywania. Jeden z moich braci, gdy jechałem ostatnio na Kapitułę Generalną do Rzymu, rzucił z sarkazmem: „Spytaj tam, czy można pozostać w zakonie”. To troszkę jak z tym Badenim. Przypomina cyniczny sposób radzenia sobie z bólem. Na co dzień nie widzi się błogosławionych skutków kryzysu. Jest ciężka orka.
Hiob też nie krzyczał: Błogosławiony jesteś za to, że mnie miażdżysz. Był szczery do bólu. Rozmawiałem kiedyś z egzorcystą. Opowiadał: „Widziałem, jak Bóg działa przez charyzmatyka o. Pereirę. Najdłuższy egzorcyzm jego życia trwał 3 minuty. A ja modlę się często latami i nie widzę owoców”…
– Wczoraj, mówiąc o Ewangelii o grzeszniku i celniku w świątyni, odwołałem się do obrazu: jestem sam z piłką, wychodzę przed obrońcę, staję przed puściutką bramką i… przestrzelam.
W ostatniej minucie finału Ligi Mistrzów?
– Wystarczy, że to finał naszego podwórka. Myślę, że lepiej dla naszego przeżywania wiary, gdybyśmy nie używali wyświechtanego słowa „grzesznik”, ale po prostu „przegrany”. Mówiłem to kazanie, podbudowywałem ludzi na okoliczność porażek: „Zobaczcie, usprawiedliwiony wyszedł ten, który przegrywał, nie zwycięzca”. Tylko że potem oglądnąłem mecz Lecha z Górnikiem (śmiech)... Co tu dużo gadać: wszystkie kazania mówimy o sobie i do siebie. I musimy je od razy przeżywać na sobie.
Może trener Zieliński przejął się niedzielną Ewangelią i świadomie pokazał niemoc?
– Może? (śmiech). Łatwo mówi się kazania, a potem człowiek nie potrafi przeżywać zwykłej porażki swej drużyny. Jest kompletnie bezbronny. A co dopiero wobec odejść braci!
Ale wreszcie może zawyć do Pana Boga: Ratuj! Może stoi Ojciec po drugiej stronie reflektora: rzuca światło, samemu stojąc w cieniu?
– Nie mam pojęcia… Zauważyłem, że gdy pracowałem w krakowskiej „Beczce”, wszystkie nawrócenia czy radykalne przemiany u studentów, których byłem duszpasterzem, dokonywały się wtedy, gdy mnie nie było. Póki byłem na miejscu, nic się nie działo. A potem przyjeżdżałem i wysłuchiwałem poruszających historii…
Ale dzięki temu nie mógł Ojciec powiedzieć: „My z Panem Jezusem”…
– To prawda. Może ja jestem jak Franciszek Smuda, który twierdzi, że Lech zdobył mistrzostwo, bo on go dobrze przygotował, a potem odszedł? Oczywiście, że mogłem ewangelicznie westchnąć: „Sługa nieużyteczny jestem”. Takie rzeczy czyta się znakomicie, ale gdy to na człowieka spada…Kiedyś do poznańskiego klasztoru przyjechali włoscy kapłani, pracujący w brazylijskich slumsach: Antonello Cadeddu i Enrique Porcu. Tłumy ludzi. Ja ich tłumaczyłem, dobrze nam się współgrało, wpadliśmy w rezonans. Zdziwiłem się, że to, co oni mówili, było proste. Nic nowego, klasyka gatunku – a ludzie walili drzwiami i oknami. Zapamiętałem jednak bardzo jeden przykład. Ojciec Enrique opowiadał o tym, że babcia uczyła go, jak się unieruchamia kurę. Trzeba narysować na asfalcie linię, a potem chwycić kurę i zbliżać ją powoli do tej linii. Ona w pewnym momencie dostaje tak zwanego strita, zeza, fiksuje, jest ogłupiała. To ją paraliżuje.