O kryzysie braci kaznodziejów i Lecha Poznań z dominikaninem Wojciechem Prusem rozmawia Marcin Jakimowicz.
Wojciech Prus ur. 1964 w Poznaniu – dominikanin, patrolog, wieloletni duszpasterz adakemicki, dyrektor Wydawnictwa Polskiej Prowincji Dominikanów „W drodze”, zagorzały kibic poznańskiego Lecha.
Marcin Jakimowicz: O zmroku święty Dominik leżał krzyżem na posadzce bazyliki św. Sabiny i płakał: – Boże, co się stanie z grzesznikami? A polscy dominikanie mają przyklejone uśmiechy i gotowe odpowiedzi…
O. Wojciech Prus: – Może i tak... Gdybyśmy mieli za zadanie gorszenie ludzi i pozbawianie ich nadziei, to może byśmy tego uśmiechu nie prezentowali. Naszym zadaniem jest budowanie. Trudno mi mówić o tym, jak to jest z dominikanami w ogóle. Ja mam teraz pewien kłopot z tym wylewaniem łez z powodu innych ludzi. Jestem z pokolenia „Solidarności”. Mam we krwi grę drużynową. Był we mnie bardzo mocny mit „Solidarności” – czasu, gdy graliśmy razem. Ale to jednak ludzki mit: wiele osób zeszło z piedestału. Przeszliśmy przez rozczarowanie, nierzadko słychać, że ideał sięgnął bruku.
Przed dwudziestu laty potrafiłem na jednym oddechu wymienić ze dwudziestu dominikanów i ani jednego paulina. A potem te nazwiska zaczęły się wykruszać. Może zbytnio skupialiśmy się na ludziach?
– Nieprzypadkowo mówię o upadku mitu „Solidarności”. Wydaje mi się, że my – dominikanie – przechodzimy podobną drogę. Był czas odwagi, zwycięstw drużynowych i dobrze, że tak było. Ale zobaczmy: nie ma w polityce takiej nienawiści między postkomunistami a byłymi działaczami „Solidarności” jak między ludźmi, którzy wyszli z tego samego obozu i założyli dwie różne partie. Ta szarpanina jest absolutnie niezwykła i absurdalna. Ja przez kilka dobrych dni łapałem się za głowę i byłem głęboko rozczarowany tym, że nie powstał PO–PIS, czyli koalicja, na którą liczyło tak wielu Polaków. Potem kilka lat zajęło mi dojrzewanie do stwierdzenia: spokojnie, to tylko polityka.
A my mamy westchnąć: – Spokojnie, to tylko zakon braci kaznodziejów?
– Może analogia jest dobra. Mówimy tylko o doczesnych, ludzkich konstrukcjach i staraniach. Może ten mit był i panu w pewnym momencie potrzebny. Tak by się chciało mieć paru świętych na cokołach jeszcze za ich życia! Pewnie dlatego potrafił pan wymienić tę dwudziestkę… Ale ludzki mit musi przejść próbę czasu i prędzej czy później widać, że Kościół składa się z samiutkich grzeszników. Mam problem z Dominikowym współczuciem, bo nie wiem jeszcze, czy płaczę ze względu na grzesznika, czy dlatego, że to ja poniosłem porażkę i coś mi się po ludzku rozsypało.
Żartował Ojciec ostatnio: „Ojciec Badeni miał szczęście. Zmarł jako dominikanin. To rzadkość”. Gorzki żarcik…
– To prawda. Po wczorajszej przegranej Lecha Poznań z Górnikiem Zabrze napisałem do znajomych, że będziemy mieli najpiękniejszy stadion w drugiej lidze. Na to jeden z moich współbraci powiedział: „To nie fair. Zagrałeś faul. Masz być człowiekiem nadziei”.
O tym, że kolejny dominikanin zrzucił habit, dowiadujemy się często z „Wyborczej”. Towarzyszy temu atmosfera skandalu. A jak reaguje współbrat widzący, że po latach zwalnia się miejsce w zakonnym chórze?
– Reaguję wkurzeniem, przyznam się bez bicia. Zwłaszcza jeśli chodzi o ostatnie odejścia – bardzo nagłośnione. Czasem wydaje mi się, że te spektakularne odejścia są elementem zaplanowanego rozwoju kariery, że ktoś przy pomocy mediów próbuje usprawiedliwić swą decyzję, albo wreszcie ucieka od tego, że tak naprawdę nie da się przestać być księdzem.
Co to znaczy?
– Chodzi o potrzebę nauczania. To człowiek ma we krwi. I taka osoba po opuszczeniu zakonu dalej naucza, publikuje, głosi…